Mając do dyspozycji trzy dni, stanąłem przed
dylematem- gdzie, jak i po co? Może w ogóle po nic, tylko wypocząć i pooddychać
powietrzem gór, zasmakować kropli potu i przysiąść gdzieś przy ścieżkach, na
połoninach…Poczuć w nozdrzach dym; dorzucić do ognia, niechaj daje blask i
ciepło, niechaj będzie sentymentalnie i nostalgicznie…Kierunek południowy: Beskid
Niski zawsze bliski, aby sprawy przyspieszyły postanowiłem skorzystać z usług
PKP.
Skoro świt, jestem na dworcu w Tarnowie; pusto i
porannie; przyglądam się rozkładowi odjazdów i dowiaduje się, że pociąg do
którego mam zamiar wsiąść jedzie do Piwnicznej- i tam też kupuje bilet.

Krajobraz za oknami ucieka, siedzę i rozmyślam;
rower wisi obok mnie. Po drodze malownicze pejzaże; jeśli będę chciał wysiądę tam
gdzie uznam za stosowne. W górach wstaje pogodowy raj; słonecznie i ciepło,
początek wiosny… I tak spokojnie docieram do Piwnicznej.
Przed wyruszeniem na szlak jem śniadanie na parkingu
supermarketu, robię stosowny zapas wody, ustawiam azymut, i jadę; uroczysta
chwila.
Szlak prowadzi ostro pod górę, z każdą chwilą
wysiłku za moimi plecami odsłania się więcej; góry, lasy, błękit nieba, rzeka i
wieś w dolinie.

Drugie śniadanie konsumuje na szlaku; nie ma jeszcze
zieleni; krajobraz rozpływa się w złotych barwach i brązach, siadam gdzieś na skraju- obficie
podlewam się kawą pod kawałki przełykanych słodyczy…

Jadę kilka dobrych godzin, drogi nie ubywa,
spoglądam na mapę i szybko orientuje się, że nie pomieszczę się w czasowych
„widełkach” i plan jest zbyt ambitny. Plan? Pieprzyć plan. Plan to ja, i to
czego chce teraz i tutaj. Rozglądam się po lesie, okolica jest okazała, sporo
miejsc które są interesujące dla trapera. Zjeżdżam w kierunku Żegiestowa,
rozpoznaje okolice w której kręciłem się jakiś czas temu. Ile razy wymawiam
nazwę „Żegiestów” tyle razy przed oczyma mam zdjęcie Witkacego zażywającego
kąpieli w Żegiestowie- przedwojenne czasy.
Sunę spokojnie w kierunku Muszyny, gdzie znajduje
spokojną przystań na zaprzyjaźnionym polu namiotowym. Wieczorem jeszcze
rozpalam w wiacie ognisko; używając piły fiskars, jak i
siekierki-toporka operuje przy blasku ognia sprawnie łupiąc drwa, i lejąc piwo „Okocim” w gardło. To był udany
dzień; obserwuje wczesnowiosenny wieczór; rozbrzmiewa ptasia symfonia i widać
ruch w przyrodzie, słońce schowało się za lasem. Biorę głębszy oddech i kładę
się spać- pierwsza noc w namiocie w tym roku….

Rankiem znów rozpalam ogień; piję sporo kawy
instant, i powoli zwijam biwak. Postanawiam ominąć Krynice i pojawić się w
Tyliczu, żegnam więc, życzliwych gospodarzy, wiedząc, że powrót tutaj to tylko
kwestia czasu, i sunę w dół w kierunku głównej drogi. Wkrótce odbijam z głównej
drogi, w prawo do Tylicza, mało uczęszczany asfalt niesie mnie przy znakomitej
pogodzie. Kiedy zadaję sobie trudu w poszukiwaniu zaznaczonego na mapie źródełka spotykam
innego rowerzystę, z którym jadę szlakiem aż do Uścia Gorlickiego. Jadąc
słucham opowieści sakwiarskich o wojażach na Bałkanach i co za tym idzie
rozmaitych perypetiach związanych z podróżniczą egzystencją. Czas płynie,
kilometry również- rozstajemy się w Uściu Gorlickim, gdzie zatrzymuje się na
kaloryczny obiad. Konsumuje na ławce; przede mną na jezdni mkną co jakiś czas
motocykle, rozpoznaje marki i rodzaje, rodzi się pokusa zakupu takowego, ale ostatecznie
pozostaje przy bicyklu.

Czas ruszać do Radocyny; jadę więc na południe, aż do granicy ze Słowacją i
robię skręt w szlak pieszy; zionie pustką, nic się nie dzieje. Tego potrzebuje,
utopić się w pejzażu, zaszyć się; widzieć przed sobą tylko blask wieczornego
ognia. Rower jedzie dokładnie tak jak chce; biedak przetrzymał moje zjazdy po
szlaku narciarskim; rozgrzane hamulce i spory nacisk na przednie kółko i
wszystko już bez możliwości zmiany kursu… Teraz jadę sobie powoli; obserwuje
połamane drzewa, jeden z pni tarasuje drogę. Dobywam piły, i sprawnie przecinam
pieniek. Jednym słowem rzeź drzew- następnym krokiem „ekologów” będzie zakaz
sprzedaży pił „Fiskars”, mogą one spowodować większe spustoszenie niż niejedna
ustawa.

Docieram do celu; hotel w Radocynie pusty i
zamknięty na głucho-piwa wieczorem nie będzie- mam również niepokojąco mało
wody. Jadę do bazy studenckiej, i tutaj rozgaszczam się jak u siebie, mam całą
kuchenną chatkę- ogarniam wzrokiem co się zmieniło od naszej z Krzychem wizyty,
ktoś zaimprowizował blachę do pieca, i poskładał nasze „legowisko” z ławek. Z
radością widzę, że na brak drzewa nie będę narzekał; dobywam natychmiast
siekierki i piły. Rozbrajam rower z bagażu, i jadę poszukać gdzieś wody. Na
drodze spotykam turystów pieszych których celem jest Słowacja, rozmawiam z nimi
przez chwile i kieruję się dalej, w kierunku domniemanych domostw. W pracowni
ceramicznej, dwie miłe panie uzupełniają mój zapas, i jednocześnie informują,
że „tutaj można pić wodę z rzeki”. No tak, jestem przesiąknięty miasteczkiem,
nie mam instynktu „myśliwego”.


Dzień powoli się kończy, jestem już urządzony, mogę
zasiąść nabożnie przed ogniem. Robi się cicho i ciemno- nie mam do kogo się
odezwać. Czuje się lepiej niż w towarzystwie „bazowo-Radocynowym”. Dobywam setę
wiśniówki i sączę powoli. Noc głęboka zapadła, kiedy położyłem łeb w budzie na
ławce, nakryłem się śpiworem i zasnąłem spokojnym snem…


Ranek wita mnie światłem i ciszą; stąpam powoli w
kierunku wczorajszego ognia, rozpalam na nowo i dorzucam nadwyżki narąbanych
drew.. Czas na powrót. Poprowadzą mnie dróżki, drogi, i stoły przy sklepach,
gdzie na drewnianym blacie rozłożę wiktuały kierując twarz do słońca. Przez
podjazdy, i las na górze Chełm; gładko później do Grybowa, gdzie przekroczę
ciasne drzwi wagonu wykazując się jako taką sprawnością bicepsów…
Pociąg potoczy się na północ, zawiezie mnie do
miasta, do spraw odstawionych na trzy dni- i wcale mnie to specjalnie nie
obchodzi…
Foty