Powitanie jesieni; czyli rekonesans. 27.09-3.10
Środa, 3 grudnia 2014
· Komentarze(0)
Dzień pierwszy.
Dzień wyjazdu opóźnił się ze względu na pogodę; mocny deszcz skutecznie sparaliżował mój zapał do jazdy, która to jazda miała być przyjemnym akcentem tegorocznej jesieni. Postawiłem, więc, przełożyć mój wyjazd na dzień następny, dochodząc do wniosku, że w deszczu i tak nie wiele użyje przyjemności rowerowych, no chyba, że dojdzie do przejaśnień na szarym niebie, ale szkoda mi było tego momentu początku trasy, tego debiutu gdzie jedzie się jeszcze będąc „wulkanem energii” z mocnym apetytem...
Wyruszam w niedziele na wschód dawną trasą nr 4, na której nie dostrzegam dużego ruchu samochodów, komfortowo korzystam z bocznego pasa i gładkiej nawierzchni; nade mną błękit nieba, i lekki watr w plecy powoduje, że na liczniku widzę cyfrę trzydzieści i więcej kilometrów na godzinę, i taka pogoda zgodnie z prognozami ma utrzymać się cały tydzień, to pogodowe okno, na które czekałem.
Po przejechaniu około piętnastu kilometrów skręcam z głównej drogi w boczną, na północny wschód, mam zamiar jechać w kierunku Sandomierza. Wjeżdżam w polną drogę, jest trochę piasku, nie powoduje on konieczności zejścia z roweru, manewruje i naciskam mocniej pedały- opony w rozmiarze 1, 6 radzą sobie zaskakująco dobrze. Jadę dalej, dojeżdżam do asfaltu i narzucam sobie mocniejsze tempo. Dojeżdżam do miejscowości Czarna Tarnowska, gdzie dostrzegam otwarty sklep, zatrzymuje się na zakupy, i szukam portfela, którego nie znajduje. Zostawiłem pieniądze w domu, i nie pozostaje mi nic innego tylko wracać; patrzę na licznik przejechane mam dwadzieścia trzy kilometry. W głowie kalkuluje sobie najszybszą trasę tam i z powrotem, pocieszam się, że i tak nie jest źle, wsiadam i jadę. I tak kilka godzin później jestem z powrotem pod tym samym sklepem, tylko z pieniędzmi, nic nie kupuje, jadę dalej, w kierunku Mielca. Na bocznych drogach ruch prawie zerowy, dojeżdżam na Mielecki rynek, licznik pokazuje mi sto dwadzieścia kilometrów zamiast pięćdziesięciu, dzień powoli będzie się kończył jadę dalej w kierunku Sandomierza i powoli szukam noclegu, tj. miejsca pod namiot.
Za Chorzelowem, w którym przypatruje się z bliska neogotyckiemu kościołowi skręcam w lewo w kierunku Wisłoki, wokół mnie równiny i rozstrzelone domostwa. Nagle odzywa się mój telefon, zatrzymuje maszynę, aby porozmawiać. I tak stojąc dostrzegam postać faceta krzątającego się „po obejściu” , obok zabudowań widzę dość ładny sad tonący w szarości- postanawiam zapytać o możliwość rozbicia namiotu właśnie w tym sadzie. Lekkie zdziwienie gospodarza i po chwili zajmuje sobie kawałek gruntu z gładko wykoszoną trawą, rozbijam namiot i rozpoczynam wieczorny rytuał. Czuje, że jestem na właściwym miejscu; ten kawałek gleby, od którego oddziela mnie podłoga namiotu, i samo pompujący materacyk, który sam dopompowałem i ja w pozycji horyzontalnej ze słuchawkami w uszach, słuchający Radia Rzeszów, w której to audycji relacjonują festiwal bluesowy w Krośnie, i tak chwile słucham tego bluesa, potem wiadomości a potem niewyraźnych odgłosów mieleckich fabryk, które nie są daleko, czyli przemysłu....
Wychodzę z namiotu i dostrzegam postać gospodarza-właściciela między drzewami- zaprasza mnie na kolacje do domu, grzecznie odmawiam, wymawiając się arsenałem wykrętów, jakie mam na takie okazję, w zamian wdaje się z nim w pogawędkę, o życiu, pracy, perspektywach, realiach w regionie; czyli tym, co tutaj gdzie jesteśmy jest całą kwintesencją życia zawodowego- strefie- specjalnej strefie ekonomicznej. A ponad nami gwiazdy, na które zerkam od czasu do czasu...
Kładę się spać wcześnie, i śpię dobrze....
Dzień drugi
Budzi mnie budzik o godzinie szóstej rano. Wychodzę z namiotu i witam poranek bardzo mglisty, z pod domu właściciela wyjeżdża samochód, zatrzymuje się i gospodarz żegna się za mną, jedzie do pracy, jest poniedziałek.
Zastanawiam się chwile, dokąd teraz mam jechać, czy dalej do Sandomierza, którego i tak nie zamierzałem zwiedzać, czy raczej zmodyfikować plan i jechać od razu w kierunku Puszczy Janowskiej. Wybieram lasy Janowskie i kierunek na Zamość. Ruszam na wschód; przecinam nieciekawą drogę „sandomierską” i jadę szutrówkami dalej przed siebie. Przeprowadzam rower przez budowaną obwodnicę Mielca i zanurzam się w lasy; kierunek Nowa Dęba, gdzie mieści się znany poligon wojskowy. Lekko nadwyrężonym asfaltem, którego tak wiele w RP, jadę mijając dawne posterunki wojskowe, zastanawiając się ilu pognębionych ludzi musiało tutaj służyć, i czy mógłbym to być ja? Mógłbym, ale nie miałem czasu, ani ochoty na pobyt w armii i czasy się zmieniły- a może powinienem? Stałbym sobie przy takim szlabanie i posiadywał w budce wartowniczej trzymając za lufę AK-47, wieczorem byłyby może inne rozrywki, jakaś flaszka pod papierosa bez ustnika...Coś mnie ominęło...Nie ma tutaj już nikogo, tylko tablice informują, że teren jest wojskowy. Robię sobie przerwę, jest południe- rozwieszam mokry namiot do suszenia, sam zaś piję kawę i przyglądam się drodze, patrzę raz w lewą stronę i raz w prawą; nie różnią się zbytnio, tu jest prosto przez las i tam jest prosto przez las.
Ruszam dalej, mam nadzieje na dotarcie do Szczebrzeszyna przed zmrokiem- mijam miasteczka, rzeki, i pola- niespecjalnie się przejmuje gdzie jestem, nitka drogi mnie prowadzi, nie jestem na uboczu, oceniam warunki, w jakich jadę; ilość samochodów jest dopuszczalna, nie spowoduje jak na razie zmiany trasy....Wciąż kieruje się na północny wschód, Szczebrzeszyn będzie kulminacją; potem już gładko na południe, i na samą tą myśl o południu, ogarnia mnie tęsknota do bieszczadzkiego powietrza, po to dosiadłem to wdzięczne bydle, jakim jest rower, i po to napędzam ten mechanizm siłą mięśni, abym dojechał tam gdzie chcę...
W Janowie Lubelskim robię zakupy, zatrzymuje się i przyglądam miastu, niskiej zabudowie, ludziom i samochodom- powoli jadę po chodniku, szukając okazji włączenia się do ruchu; nie jest to takie proste, dodatkowo moje manewry utrudnione są przez sygnalizację świetlną, w końcu we właściwym momencie zjeżdżam na asfalt i dalej mknę już drogą w kierunku Zamościa....
Za miastem widzę już inne ukształtowanie terenu, pola są pofałdowane w znajome wzgórza, na sporej części areałów trwają jeszcze prace, słychać silniki diesla i wydechy traktorów, kierujący wychyla się, co jakiś czas, by popatrzyć na efekty swojej pracy.
Dzień przechodzi w fazę wczesno wieczorną; nastaje szara godzina, sądzę, że jestem niedaleko celu; jednym skrętem kierownicy zmieniam cel, jestem na wzgórzu na polu fasoli, mocno już wyeksploatowanym, pcham się z rowerem, aby mieć lepszy widok na górki roztocza, które już są przede mną; poprzecinane granicami miedz, wąskie paski upraw na przyjemnych garbach. Rozbijam namiot, przyglądam się zachodzącemu słońcu. „Jutro już jadę z powrotem na południe” i z tą myślą kładę się spać.
Dzień trzeci
Wynurzam się z namiotu i nieśmiało przyglądam się krainie wokół mnie; niedaleko szpaler domów przy drodze, którą przyjechałem- naprzeciw spadek z góry do potoku, którego nie widać i to miejsce, w którym spędziłem noc; obok niedaleko jeszcze tyczki z fasolą, namiot nie jest ( o dziwo) tak mokry, lekko oblepiony ziemią. Pakuje się powoli, i szykuje maszynę; by ją dosiąść i dojechać w końcu do Szczebrzeszyna usłanego pomnikami chrząszcza, z przyjemnym ryneczkiem i miejscem, które szczególnie chciałem odwiedzić. Jadę i zaczynam dzień, po przejechaniu kilometra skręcam pod sklep, gdzie zamierzam coś zakąsić, przed właściwym śniadaniem. Faktycznie dzień jest coraz krótszy, nie daje takiego spektrum jak choćby w drugiej połowie maja- rozmyślam w ten praktyczny sposób i zagryzam bułkę pod łyk jogurtu pitnego. Ktoś przyjeżdża po zakupy, ktoś spragniony przygląda mi się zmęczonym wzrokiem, ktoś jeszcze jest w drodze do roboty, i zapija przed południowym piwkiem, by dodać sobie animuszu...
Pokrzepiony jadę dalej, i spodziewam się ostrego podjazdu, o którym mówiła Pani sklepowa, ruch na drodze mały, nawierzchnia dobra, przyspieszam i rozglądam się na obie strony i oto nagle dostrzegam ostry i długi podjazd, z wygodnym poboczem, mieszam biegami i jadę miarowo. Wjeżdżam i stwierdzam, że faktycznie jest to już jakaś trudność w podjechaniu tej góry, i sama góra przypomniała mi „zachodnio-galicyjskie klimaty”; teraz nastąpi zjazd, o czym nie omieszkają wspominać, chyba wszyscy rowerzyści w swoich relacjach.
Będąc na górze spoglądam za siebie, i widzę całkiem atrakcyjną drogę; gładki asfalt z bocznym pasem, i wydzielonym fragmentem umożliwiający bezproblemowy manewr wyprzedzania. Jest późny ranek i pogoda klaruje się na słoneczną, zjeżdżam z asfaltu na roztoczański szlak rowerowy i nie tylko; pieszy, koński, i gospodarski również…Jadę jeszcze do góry, mając nadzieje, na lepszy wgląd w krajobraz do sfotografowania. „Potrzebuję kilku elementów do kompozycji” –sam sobie schlebiam myśląc w kategoriach rasowego pejzażysty. Nie osiągam tego co bym chciał, i wracam na asfalt, Szczebrzeszyn jest o jeden bulgot wody w litrowym garnuszku postawionym na gazowej kuchence turystycznej, czyli ile? Jeszcze przed wyjazdem obserwowałem pewien spór o szybkość zagotowania wody na kuchence gazowej, i ognisku względnie kuchence na drewno, czyli patyki. Doszło nawet do zakładu o pięćset złotych, jednakże zakładający się nie mieli możliwości szybkiej konfrontacji, w związku z tym rozstrzygnięcie zostało przesunięte na niewiadomy termin.
Wjeżdżam na nieduży rynek Szczebrzeszyna; na ławkach kilku ludzi wyglądających na interesantów urzędu, pod sklepami parkują samochody, naprzeciw mnie dawna synagoga, po lewej widzę wieże kościoła, nie zatrzymuje się, jadę dalej w kierunku Zwierzyńca, by po ośmiuset metrach skręcić przed remizą strażacką w lewo, w kierunku rzeki Wieprz, gdzie zamierzam zrobić sobie przerwę i zażyć rzecznej kąpieli. Trochę kluczenia po niewyraźnych polnych drogachi jestem nad brzegiem rzeki, na niewielkim skrawku trawy, gdzie biwakują spływający kajakarze; rozkładam się z „gratami” i przez moment myślę o ognisku, ale ostatecznie korzystam z kuchenki. Kąpiel mnie orzeźwia; woda jest zimna, nie moczę się zbyt długo; mam wszystko: ubranie, słońce, kawę i Roztocze… Sielanka dobiega kresu, wsiadam na „wdzięczne bydle” i kieruje się drogą prosto do Zwierzyńca. W Zwierzyńcu trochę pusto, jest jesień i zwykły dzień tygodnia, nie widać tłumów, restauracja „Karczma Młyn” też świeci pustymi stolikami, zatrzymuje się i przyglądam tafli wody przy głównym (jak sądzę) deptaku. Kieruje się na Józefów, prowadzi mnie szlak; droga jest asfaltowa, i mocno nadwyrężona- dziury, braki asfaltu i długie proste przez las, przy małym ruchu samochodów; nie potrzebuje niczego więcej. W Józefowie okrążam ryneczek, i dostrzegam szyld cukierni; tam z zamiarem konsumpcji „insulinowej bomby” kieruje swoje kroki; „nażrę się ciastek, zamiast obiadu”-uśmiecham się do tej myśli. Niedługo potem, siadam na krawężniku i w zbożnym milczeniu konsumuje zakupione wiktuały. Przede mną fasada domu wybudowanego w roku 1962, przyglądam się szukając rozmaitych cech świadczących o budowniczych tej epoki; kształt użytkowy, wysokość okien, konstrukcja dachu- przypomina domy przed wojenne, a jednak widać sporą dozę „brakoróbstwa” jak to określano w latach tow. Wiesława i później zresztą też…
Wyjazd z Józefowa obok kamieniołomów i dalej już na długie proste przecinające Puszczę Solską. Widok lasu powoduje błogość, jadę sobie zupełnie sam, drzewa tez nie skrywają nikogo kogo mógłbym dostrzec, słychać tylko jastrzębie gdzieś w przestworzach… Po jakimś czasie droga szutrowa przechodzi w asfalt i mijam pomniki i tablice przypominające zbrodnie niemieckie z okresu II Wojny Światowej; na bezbronnej ludności wsi, na partyzantach próbujących się wydostać z okrążenia; ten sielski las przesiąknięty jest krwią…
Po dłuższej jeździe w leśnej ciszy, dojeżdżam do zabudowań leśniczówki, przejeżdżam przez most na Tanwi i jestem na kolejnym biwaku wykorzystywanym przez kajakarzy, do zmroku mam jeszcze rezerwę czasową, tak czy owak postanawiam o „zakotwiczeniu” właśnie tutaj; znam to miejsce byłem tu przed rokiem. Rozbijam namiot, rozkładam się na drewnianym stoliku i ruszam w przyległy las pozbierać patyki na ognisko. Wraz z nastaniem wieczora, jestem sobie przy ognisku i słuchamnurtu Tanwi wygrywającej dźwięki przez zanurzone gałęzie przyległych drzew, brak tych dźwięków mógłby świadczyć od tym, iż poziom wody podniósł się niebezpiecznie do góry….
Lokuje się w namiocie i słyszę pierwszą krople spadającą na tropik, potem następną i po kwadransie mam ponad sobą regularną ulewę; zasypiam w rytm tej ulewnej muzyki…. „A miało nie padać”-myślę o prognozach i o tym co zastanę kiedy rankiem wyjrzę z namiotu….
Dzień czwarty
Poranek wita mnie sporym zachmurzeniem ; w nocy ostro padało, wszystko jest mokre, jednak cieszę się z faktu że nie ma deszczu… Jem śniadanie, zwijam mokry namiot i jadę dalej w kierunku południowym…Wyjeżdżam z lasu, i przede mną jest już płasko; wielkie pola uprawne przy zazielenione tu i ówdzie uprawami tytoniu…Dojeżdżam do drogi asfaltowej i skręcam na wschód, jadę do Polsko-Ukraińskiej granicy. Niebo wisi nade mną ciemne i ciężkie, ale raczej nie powinno padać, na horyzoncie widzę przejaśnienia i wydaje mi się, że widzę skrawki błękitu…
Dojeżdżam do Lubaczowa, gdzie na tamtejszym rynku urządzonym w „klasyczny” dla miasteczek sposób; dużo kostki brukowej, niewiele drzew i ławki, siadam i przyglądam się egzystencji Lubaczowian, jak i przyjezdnych. Ludzie dobyli z szaf już grubszą garderobę, opatulili się mocniej; widać czapki i szaliki…Co robić i z czego żyć w Lubaczowie- zastanawiam się- obok mnie na ławce rozmawiają starsze panie, słyszę wschodni akcent. Wsiadam na rower i jadę dalej; wjeżdżam w dość wąską drogę, ze śladami po kiedyś położonym asfalcie- zastanawiam się, nad historią tej drogi, i dochodzę do wniosku, że musiała służyć zapewne służbom granicznym, może była nawet zamknięta dla ruchu; gaziki wojskowych swobodnie sobie szalały w obie strony, teraz ja rozkosznie sobie sunę, przyglądając się bliskości krzaków…
Niebawem kończą się krzaki, lasy, i łąki dojeżdżam do wsi „Wielkie Oczy”, gdzie udaje się do sklepu na zakupy. Przed sklepem widzę ławeczkę, na ławeczce zaś leży na wznak jakiś jegomość; w kierunku świata zwrócił swe stopy obute w gumowce, i każdy kto spogląda na niego widzi podeszwy beztroskich gumo filców. Wchodzę do środka, asortyment jest olbrzymi, od „żelaznych artykułów” poprzez kosmetyki, a na garmażu kończąc. Robię zakupy prowiantu, wychodzę i sadowię się pod drugiej stronie odpoczywającego delikwenta. Zagryzając łakocie, ogarniam wzrokiem okoliczną zabudowę; widzę kościół, kamienice i synagogę ze świeżo wyremontowaną elewacją. Wsiadam w końcu na rower, robię małe kółeczko- w części synagogi urządzone jest biblioteka publiczna, cała budowla zbudowana przeszło sto lat temu, i jak na mój gust dość uboga jeśli chodzi o walor architektoniczny…
Jadę dalej wąską asfaltową drogą, w dobrym stanie, znakiem tego widać, ze asfalt został wylany całkiem nie dawno. Zmienia się nieco ukształtowanie terenu, łagodne fale przechodzą przez miedze i zagajniki, pogoda zrobiła się też bardziej łaskawsza, widać promienie słońca przebijające przez chmury, w okolicy pracuje kilka ciągników i ja pozwalam sobie na spokojną jazdę. W oddali widzę słupek graniczny; więc dojechałem do granicy, dalej już tylko w dół na południe-wzdłuż linii Curzona, dzisiaj jest tutaj granica, a kiedyś to była Polska, bardziej centralna niż wschodnia, dziś to dwa różne obszary i moja bliskość nic nie zmieni. I oto od granicy słyszę pojazd który jedzie w moim kierunku; na motocyklu enduro mija mnie dwóch żołnierzy straży granicznej i widzę tylko plecak pasażera jadącego z tyłu. Ruszam i ja, wzdłuż granicy, pod kołami mam wciąż dobry asfalt, na którym dostrzegam kilka egzemplarzy zaskrońców rozjechanych przez użytkowników drogi- Musi być tutaj sporo węży, skoro przy znikomym ruchu, jest tyle ofiar- zastanawiam się. Po jakimś czasie ta boczna droga, przechodzi w bardziej główną, i tą dojeżdżam do autostrady A4, albo raczej jej „końca” czyli do przejścia granicznego Korczowa, ze wzniesienia na którym się znajduję widzę natłok samochodów; spory ogonek Tirów na prawym pasie, i samochody osobowy toczące się wolno obok- widzę budynek terminalu- nic tu po mnie, mnie na rowerze nie przepuszczą, zamiar jazdy po II RP przekładam na przyszłość….
Obieram kurs na Przemyśl, jadąc po dawnej drodze numer cztery; jadę dość szybko, nie jestem pewien pogody, oglądam ślady „życia” przy drodze; szyldy, nieduże parkingi, garażowe hurtownie, ślady po oponach w przydrożnych krzakach,wszystko zaprasza po ukraińsku i po polsku.
Wjeżdżam do Przemyśla, jadę pośród samochodów; miasto iluminuje już światłami, ludzie idą w rozmaitych kierunkach, trzymam się prawej strony drogi i wspominam ubiegłoroczne spotkanie z kolegami; wjechałem dokładnie tak samo do miasta, znalazłem kawiarnie, przed którą zaparkowane były dwa rowery „Surly” odziane w stylu bike packing, przypięte do siebie kawałkami stalowych płaskowników, jeszcze ich nie widziałem, a już czułem ich obecność, w środku przy stoliku na którym znajdowało się chyba z pięć tysięcy kalorii w postaci wyrobów cukierniczych siedzieli sobie swobodnie Krzychu (Blondas vel Tucco), i Przemo (Dusza), prowadzili rozmowę o przebytych przez Przemka drogach Krymu, Ukrainy i Polski. Zamówiłem espresso, czarne jak smoła i bez dodatków, byłem wysmagany wiatrem i trochę zmęczony, wypiłem łyk i poczułem się szczęśliwy…Tak było rok temu, teraz każdy z nich „w innym końcu jest świata” ja zaś wróciłem do Przemyśla….
Po prawej stronie mijam okno baru, gdzie dostrzegam oczekujących i konsumujących, postanawiam się tam udać, rower zapinam do znaku drogowego, i wchodzę do ciepłego wnętrza, z menu wybieram pewniaka; ruskie pierogi i czekam wyglądając przez okienną szybę- może poszukać sobie noclegu w mieście- zastanawiam się- miałbym łazienkę i łóżko… Obok mnie, przy innym stoliku, zasiadł facet i czyszcząc sztućce serwetką uśmiecha się pod nosem, to zwiastuje dobre żarcie… I oto nagle zmierza do mnie pani z dymiącym talerzem, kładzie go przede mną-Dziękuję- mówię, i patrzę z podziwem na pierogi; posiłek wygląda apetycznie i okazale- i to wszystko za jedyne sześć pięćdziesiąt, oby więcej takich zjawisk na moich szlakach.
Pokrzepiony obiado-kolacją ruszam w główne drogi Przemyśla z zamiarem wyjazdu z miasta. Przez most na Sanie, i pośród malowniczych kamienic, wyjeżdżam w kierunku Fredropola, im dalej od miasta tym ruch samochodów jest troszkę mniejszy, odbijam z drogi głównej i powoli wypatruje miejsca pod nocleg; pierogi które zjadłemspowodowały pragnienie luksusu, postanawiam spróbować rozbić się gdzieś na polu tutejszych chłopów, i z taką kwestią zwróciłem się do kierującego traktorem, kierujący zaś uśmiechnął się i wyraził szybką zgodę, zastrzegając, że „ w tym terenie panie, dziki, sarny, i inna zwierzyna, a tam- wskazał na wąwóz- tam, już teren wojskowy, jak się pan nie boisz to nocuj pan…Lepiej było by panu, jechać jeszcze z kilometr, tam we wsi jest boisko, a obok jest grzybek, tam jest bardzo dobrze pod namiot”. Podziękowałem za te cenneinformacje i za radę, zjechałem skrajem miedzy dość ostro w dół, licząc, że przednie koło nie wpadnie w jakąś większą dziurę zamaskowaną trawą. Na dole, było zdecydowanie chłodniej, szukałem miejsca pod namiot i był problem ze znalezieniem płaskiego kawałka gleby… „Jest boisko..i jest grzybek”-przypomniałem sobie rekomendacje. Oczami wyobraźni widziałem już wiejskie boisko, gdzie dwie bramki i pole służące raz piłkarzom, a raz jako pastwisko dla żywego inwentarza. Obok stoi grzybek, taki sam jakiego pamiętam z Ogrodu Jordanowskiego, placu zabaw dzieciństwa; pod kapturkiem ławeczka, i ja siedzę sobie na niej… „Dobra pojadę zobaczyć „grzybka” na własne oczy, najwyżej wrócę, tutaj pod wąwóz”- przepchałem rower po zboczu i ruszyłem dalej w kierunku wsi. Wjeżdżając między zabudowania domostw, wypatrywałem obiektu sportowego, który miał się urealnić, i oto nagle z mroku wyłoniło się, całkiem spore boisko, z infrastrukturą; ogrodzone i wypielęgnowana murawa, obok inne obszary służące treningowi, a to bieżnia, a to przyrządy w postaci drążków, a to miejsca parkingowe na którym panował ruch; właśnie zakończył się trening piłkarzy i ci zbierali się do domów pakując sportowe torby do bagażników samochodów. Rozejrzałem się za „grzybkiem” ,ale nic nie dostrzegłem-„Cholera, nie wypada się tutaj rozbijać, kiedy tutaj taki spory ruch, i to ma być wiejskie boisko?”. Postanawiam kogoś zapytać, nieśmiertelnym oświadczeniem o „namiocie na jedną noc”. Zagadnięty młody piłkarz mówi wprost „Niech pani idzie pogadać z prezesem- nie powinno być problemu, prezes jeszcze jest tam w szatni”- wskazuje na oświetlony parterowy budynek. Brnę dalej; wchodzę do środka, zapach zmęczonych ciał unosi się w powietrzu, jakiś starszy facet właśnie miał coś powiedzieć, kiedy ja zapytałem go czy nie mam problemu z rozbiciem namiotu, na przyległym trawniku. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem i powiedział „Dlaczego nie? Mamy tutaj piękny obiekt, tam, obok boiska jest grzybek, jest zadaszenie z trzech stron, jest podłoga, nie potrzeba rozbijać namiotu, proszę tam iść i się przespać, bo dlaczego nie?” Powiedziałem ogólne „Dziękuje” i wyszedłem spokojnym krokiem, we wskazanym kierunku, aby dotrzeć do sporej wielkości drewnianej wiaty, o wyokrąglonym dachu, zwanej „grzybkiem”. We wnętrzu „grzybka” było trochę stolików, mnóstwo krzeseł, instalacja elektryczna, i scena, na którą wszedłem; była najlepiej osłonięta od wiatru, miałem widok na ulice, gdzie świeciły się latarnie i widać było domostwa. „Nie jestem daleko od miasta, nie powinienem spodziewać się głuchej wsi” -Butem odgarnąłem pewną ilość niedopałków z drewnianej podłogi, rozłożyłem swoje posłanie, wyciągnąłem namiot i rozpostarłem go na stolikach, aby przesuszył się do rana, inne zawilgocone rzeczy również, zasiadłem na krześle i przyglądałem się ulicy i domom. Gdzieś wyżej gościła już noc, mimo, że godzina była wczesna… „Dzisiaj nocleg na dechach, za pozwoleniem pana prezesa, w naszym kraju to już chyba coś znaczy” –pomyślałem, posiedziałem i położyłem się do spania.
Dzień piąty
Noc minęła całkiem spokojnie; bliskość drogi nie zakłóciła mojego snu. Rankiem kiedy już siedziałem sobie w „grzybku” i na scenie przy stolikupopijałem kawę, przyglądałem się mapom i starałem się ustalić, gdzie w ubiegłym roku właściwie się kręciłem- jedno jest pewne było raczej ostro, i terenowo…Tym razem nastawiam się, na asfalt, choć i ten może spowodować wylanie nie małej ilości potu…Za „grzybkiem” stał dość przyzwoity wychodek i skorzystałem z niego przyzwoicie, nieopodal płynęła rzeczka i też skorzystałem z jej dobrodziejstw. Namiot i ubrania miałem suche, powoli spakowałem „graty”, uchwyciłem kierownice, spojrzałem jeszcze na miejsce mojego noclegu i ruszyłem dalej, myśląc o tym, że w zasadzie śniadanie jak i zakupy prowiantu zrobię pod najbliższym sklepem, mając na uwadze, że kiedy już wjadę na bardziej odległe szlaki, z zaopatrzeniem może być krucho…
Wjeżdżam do Fredroola o czym informują mnie znaki, skręcam pod sklep gdzie kupuje prowiant, jem śniadanie przy pod sklepowym stoliku; wiejskie sklepy wychodząc do zapotrzebowania klientów wystawiają stoliki drewniane wiaty i inne miejsca które mogą być pomocne w konsumowaniu rozmaitych dobrodziejstw… I tak oto, przysiadł się do mnie facet, z fasonem otworzył piwo i przez chwile rozmawialiśmy o walorach podróży rowerowych. Dowiedziałem się, że boisko obok którego nocowałem należy do trzecioligowej drużyny, z mocnym sponsorem i apetytem na dalsze sukcesy. Odjeżdżam kierując sięna osławioną Kalwarię Pacławską i z stamtąd zamierzam jechaćdalej na niemniej osławiony Arłamów. Pokonuję górki Pogórza Przemyskiego, w końcu jadę wzdłuż rzeki- widzę znak, że droga będzie zamknięta- nie zmieniam kursu, sądząc, że z rowerem się przeprawię i po jakimś czasie przejedżam remontowany most, gdzie trzech robotników dokonuje napraw. Zgodnie z przewidywaniami udaje mi się przejechać między nimi, a w tym samym czasie ktoś przejeżdża przez rzekę traktorem i też zapewne robi sobie skrót. Odbijam od koryta rzeki i jadę na południe gdzie czeka mnie podjazd pod Kalwarię Pacławską. Wspinam się kręcąc miarowo korbą; wylewam sporo potu i co raz gaszę pragnienie wodą z butelki, w końcu dostrzegam zabudowania wsi, i znajdują się na głównej drodze. Widzę ślady działalności turystycznej, sklepy z pamiątkami, wygasłe paleniska nad którymi smażyły się kiełbasy, i miejsca do zaparkowania autokarów. Wjeżdżam na dziedziniec okazałego kościoła, pozostawiam za sobą przyjemną zabudowę wsi, robi się coraz bardziej panoramicznie; widać okoliczne góry, ale i dalsze już ukraińskie szczyty na horyzoncie. We wnętrzu kościoła odbywa się chyba nabożeństwo, a może dopiero przygotowania, słyszę głos płynący z głośników, który informuje o żmudności drogi krzyżowej, i ośmiogodzinnym czasie trwania…Przyglądam się walorom architektonicznym świątyni; szukam wzrokiem detali, zestawiam je z całością bryły; nie mam złudzeń, że Kalwaria Pacławska jest warta odwiedzin.
Jadę dalej szlakiem przez wieś Pacław; wąską uliczką między zabudowaniami gospodarskimi; wyglądają nazaniedbane i jakaś nutka metafizyki unosi się ponad tym wszystkim- brak elementu ludzkiego, zionie trochę pustką… Droga z asfaltu przechodzi w wiejski dukt, jadę pod górę na widoczne połoniny- na połoninach zaś widzę sprzęt rolniczy; traktor z doczepioną kosiarką, tylko nie widać operatora… Zbliżam się do obiektów, i zasiadam na ławce widokowej, ze wschodniej strony słyszę mozolną pracę silnika, dostrzegam motocykl jadący powoli pod górę-„Zapewne to facet od kosiarek, jest pora obiadowa, zjadł obiad i wraca kosić dalej, motocykl jest dobry na takie tereny” myślę patrząc na przesuwającą się sylwetkę motocyklisty. Po chwili podjeżdża do mnie funkcjonariusz straży granicznej, przedstawia się jako porucznik jakiś tam, i pyta gdzie jadę itd. Rozmawiam z nim chwilę, mówiąc o maszynach rolniczych, pogodzie, okolicy i podróżowaniu rowerem. Rozstajemy się, i jadę w odwrotną stronę niż on- „Niech pan się trzyma szlaku i unika zbliżania się do tamtego lasu” – wskazuje ręką-„Tak –mówię-trzymam się szlaku, a na Ukrainę wybiorę się innym razem”. Zjeżdżam w dół, rozpoznaje drogę, którą jechałem w ubiegłym roku, po lewej stronie stary cmentarz i nieliczne pozostałe nagrobki; przed sobą widzę jeszcze ze dwadzieścia metrów drogi która nagle się kończy, dalej już las wskazany przez porucznika- nie mam zamiaru zostać schwytany przez Ukraińców i wywieziony do ichniejszego aresztu, jak to ktoś powiedział w pewnym filmie „Jest taki piękny rosyjski zwyczaj, żeby wyjść, trzeba trochę posiedzieć”. Robię skręt w prawo i jadę dalej szlakiem, po drodze szutrowej, powoli pnę się w górę. Dookoła otaczają mnie lasy, mijam składy drewna ułożonego w metrowej długości kołki, na drodze widzę ślady ciężkiegosprzętu odciśnięte w błocie, tu i ówdzie kupki trocin. Dzień przechodzi w fazę popołudniową, niestety na niebie nie widzę przejaśnień, chmury kłębią się niebezpiecznie i robi się mgliście; kiedy znajduje się już w popularnym miejscu, czyli przed zjazdem do Arłamowa, od strony lądowiska dla śmigłowców nie wiele już widać, przyglądam się temu miejscu przez chwile i jadę dalej z zamiarem wyjechania z Pogórza Przemyskiego. Obieram kierunek na Krościenkoi dość długim zjazdem docieram do drogi 890, na której łapię odrobinę wytchnienia. W Krościenku natomiast wchodzę na zakupy do sklepu i wspominam sobie nocleg z kompanami, gdy oni zdecydowali się skorzystać z drewnianej podłogi w zadaszonej ale odkrytej drewnianej wiacie. Sprawdzili z której strony wiatr wieje (choć ja odniosłem wrażenie, ze wieje z każdej) położyli drewniany stół blatem za swoimi posłaniami i porozkładali materacyki i śpiwory. Ja zaś ledwo trzymający się na nogach ze zmęczenia rozłożyłem namiot opodal i tak spędziliśmy dość zimną noc, nękani amorami jelenia, który mocno ryczał. Przemek podjął próbę uspokojenia delikwenta, ale nic nie wskórał, na dodatek w środku nocy przyplątał się jeszcze drugi jeleń, gdzieś z innej strony i dołączył się do „chóru”. Stoję w sklepie i szukam wzrokiem miejsca tego noclegu; jest na swoim miejscu, tak samo jak pani która stoi za ladą.
Ruszam w kierunku Ustrzyk Dolnych i orientuje się, że oto pada niewielki deszczyk i konsekwentnie mi towarzyszy, na razie nie mam powodu do niepokoju; kiedy poczuje pierwszą krople spływającą mi po plecach, wtedy będę miał czytelny sygnał że jestem przemoczony. Trasa do Ustrzyk Dolnych idzie mi troszkę mozolnie, z ciekawością przyglądam się przydrożnym domostwom i odliczam kilometry… W Ustrzykach Dolnych uzupełniam zapas prowiantu i obieram kierunek na Ustrzyki Górne, jadę już w systematycznym deszczu. W takich warunkach sunę powoli, będąc bądź co bądź w pełni sił; dodatkowo w sakwach mam suche ubranie, namiot również jest suchy a i dystans do pola namiotowego w Bereżkach nie jest zbyt długi. Zapada ciemność, i jestem w Stuposianach, zahaczam o sklep monopolowy i kupuje butelkę piwa „Okocim OK” i jadę w mrok- jestem na pętli Bieszczadzkiej być na tej drodze, to zjawisko wielce pożądane; owa droga prowadzi mnie prosto na pole namiotowe, gdzie mam nadzieje ujrzeć klasyczną wiatę ogniskową, którą widziałem tam rok wcześniej. Taka wiata daje możliwość rozpalenia ogniska bez względu na pogodę, sama myśl o ogniu ogniska, powoduje, że staję się jak ćma, która leci do świecy. W strugach deszczu jadę drogą przez pole namiotowe, i widzę, że nie ma już klasycznej wiaty, została tylko finansowana przez UE jakaś błazenada, czyli palenisko okrążone ławkami, a ponad ławkaminiewielki daszek, który pełni tylko funkcję ozdobną. Na szczęście pozostał stary deszczochron i w nim podejmuje próbę rozbicia namiotu, pod warunkiem, ze uda mi się wbić szpilkę w wapienne klepisko; przy użyciu siły stało się to wykonalne. Powoli się zadomowiam, ściągam mokre ciuchy, rozwieszam je na sznurku, przebieram się i siadam na ławce aby wysłuchać deszczowej symfonii. Dobywam butelkę; otwieram kapsel, do moich nozdrzy dochodzi zapach chmielu- wypijam pierwszy łyk i przypominam sobie słowa piosenki „Poprosiłem o kieliszek, a kelner przyniósł dwa: pierwszy by nie słyszeć drugi żeby spać”. Siedzę w nirwanicznym nastroju, wspominając dawne czasy, kiedy pojawiłem się tutaj, w tej okolicy po raz pierwszy, dwadzieścia pięć lat temu, grzebię w pamięci za szczegółami, podejmuje próby odpowiedzenia sobie na pytanie, co było wtedy, a co jeszcze wcześniej i jak to co mnie otacza wygląda dzisiaj. Odgłos pracy silnika samochodowego przerywa sentymentalne analizy „Ktoś tutaj jedzie, czyżby jacyś turyści?”. Widzę snop światła i pojazd powoli jedzie w moim kierunku; jest już na wysokości mojej „noclegowni”, zatrzymuje się, i ktoś świeci latarką na namiot, nie mam wątpliwości kto to jest. Wstaje i patrzę na drzwi terenowego samochodu, gdzie przez uchylone okno widać funkcjonariusza Straży Granicznej. Rozmawiam z nim w ten sposób dłuższą chwile, mam wrażenie, że specjalnie podtrzymuje rozmowę, aby sobie posłuchać mojej polszczyzny, czy aby nie zacznę mówićjak sądzę z arabskim akcentem. Żegnamy się i oni jadą dalej sobie znaną trasę; trzymając sięleśnego kierunku. Ja zaś lokuje się w namiocie; materacyk samopompujący trafił szlag, jest już tylko kawałkiem plandeki, dobre i to –pocieszam się- kładę się, i oddaję swobodzie myśli- „Oni jeżdżą trasą patrolową, zapewne teraz kiedy konflikt na Ukrainie, wojna w Syrii, i w Iraku i w tych obszarach gdzie odcinają łby „niewiernym”, ktoś ucieka, jedzie na zachód, przemierzy Ukrainę i pozostanie mu granica do pokonania, aby znaleźć się w obszarze UE, czyli tutaj gdzie ja leżę, i oddać się pod opiekę administracji… Jednym słowem jestem szczęściarzem, wiele takich głosów już słyszałem iż spotyka nas postępowe szczęście z racji samego istnienia i co za tym idzie miejscem pobytu. Ale przecież niedaleko stąd jest wieś Muczne, której to wsi mieszkańcy zostali wymordowani tzw. „cichą śmiercią”, czyli przy pomocy rozmaitych ostrzy; siekier, wideł, i co tam jeszcze w wiejskim obejściu można znaleźć. Dokonali tego Ukraińcy z tzw Ukraińskiej Powstańczej Armii uchodzący do dziś za bohaterów po tamtej stronie granicy… XX wiek; splunąłbym z obrzydzeniem, ale nie czas i miejsce, dopijam resztkę z butelkii „odlatuje” w krainę snu, gdzie jakwiadomo wszystko może się zdarzyć….
Dzień szósty
Budzę się rano, nie słyszę deszczu; wstaję i przechadzam siępo ścieżce którą oddalili się pogranicznicy. Czas ruszać w drogę; dobrze znaną i lubianą. Zwijam namiot w zasadzie suchy nie licząc niewielkich zawilgoceń, smaruję łańcuch oliwką, zapinam sakwy, wsiadam na rower i naciskam pedały, do Ustrzyk Górnych jest tylko kilka kilometrów…Jadę powoli, przypominając sobie obrazki z pamięci; stare pole namiotowe, i jeszcze starsze pole „studenckie”, obok drogi rzeka i dawne kąpielisko, i lasy bukowy taki sam jak dawniej, i powietrze takie samo, zresztą co to znaczy „dawniej”?
Jestem w Ustrzykach Górnych, widać turystyczne ożywienie, jednak w sklepie nie ma wielkiego ruchu, a ceny są „kurortowe”. Jakiś facet chce zakupić setę wódki, bo jak mówi „ma sraczkę” i tylko seta z pieprzem będzie stosownym lekarstwem;może ma rację bo jak głosi wiejskie powiedzenie „miłość, śmierć i sraczka przychodzi znienacka”- i dowiaduje się, ze nie ma wódki w setkach, jest w ćwiartkach-patrzy w moim kierunku, no niestety ja mu nie pomogę w opróżnieniu „flakona” do odpowiednich parametrów, czyli leczniczej sety… „Jakoś sobie poradzę” –powiedział i udał się w kierunku najbliższej knajpy. Postałem chwile przed tym sklepem, poprzyglądałem się ludziom i spokojnie ruszyłem dalej. Jechałem pod zachmurzonym niebem, na dodatek powiły się mgły; trudno było dostrzec dalsze szczyty, widać było tylko kawałki kolorowych lasów z których nie bił żaden blask. Jechałem sobie dalej, moim celem na dziś była Komańcza, tam zamierzałem przenocować w schronisku ostatnią noc mego wypadu. Jechałem i przypominałem sobie swoją obecność na tej drodze; pokonywałem serpentyny, zjeżdżałem i wjeżdżałem, szarość wisiała nade mną, jednakże deszcz nie padał, i to już był powód do zadowolenia.Z czasem obok drogi zauważyłem zjawisko wzmożonego handlu; stoiska z serkami, scypkami, i innymi wersjami oscypka z produkcji niezależnych, była na wyciągnięcie ręki, i co za tym idzie portfela, co jakiś czas grzybiarze oferowali swoje zbiory. Na przyległych do popularnych szlaków parkingach stały autokary, z których wylęgli turyści kierując się na połoniny, po wcześniejszym zakupie biletu wejścia do BPN. Zobaczyłem również i pomiędzy tym wszystkim Straż Graniczną; zieleń munduru i ludzi, nigdzie się nie śpieszących…. W turystycznym klimacie przywitała mnie Cisna; zaproszenie do knajpy „Siekierezada”, sklepy i sklepiki z pamiątkami, spora ilość ludzi na chodnikach. Ile razy widzę knajpę „Siekierezada” w Cisnej to wiem, że prawdziwa „Siekierezada” odbywała się jakieś pięćset kilometrów stąd, tam właśnie autor tego tytułu pracował na zrębie…
Wczesnym wieczorem wjeżdżam do Komańczy, jadę pewien czas drogą prowadzącą do Leska, by zgodnie z tablicami informacyjnymi skręcić do schroniska w lewo i tam dalej dość ostro pod górę. Podjazd idzie mi mozolnie, rower kołyszę się na boki, ja zaś nie poddaje się, i niebawem wchodzę do głównej izby z zamiarem zakwaterowania się w tzw. „domku” czyli trochę więcej niż baraku, liczę na intymność- obecność ludzie trochę mnie mierzi. W recepcji barowej dowiaduje się, że „domków” już nie wynajmują, ale za trzydzieści pięć złotych mogę przenocować w pokoju z łazienką- co prawda pokój jest ośmioosobowy ale nikt nie rezerwował tych miejsc, więc jest szansa, że będę w nim sam- biorę więc to co jest, i idę po schodach na górę taszcząc ze sobą dobytek. Przekręcam klucz w zamku i wchodzę do pomieszczenia zastawionego piętrowymi łóżkami; siadam na jednym z nich i zadowoleniem stwierdzam odpowiednią twardość łoża, obok są drzwi do łazienki w kranach zaś ciepła woda i jej dotyk powoduje pierwszeństwo w czynnościach. Rozkładam się z rozmachem, zupełnie jakbym miał spędzić tam więcej czasu, niż tąjedną noc; szafa która jest obok łóżka zaskakuje pojemnością, jednak nie wyobrażam sobie tych siedmiu osób, które mogłyby być tutaj zakwaterowane razem ze mną; cele meksykańskich więzień są chyba bardziej luźne…
Na dole obok recepcyjnego baru jest półka z książkami, coś z niej wybieram, przypinam rower na tarasie do żelaznego ogrodzenia i udaje się do pokoju na nocleg. Mija chwila i ktoś puka do drzwi- otwieram i wchodzi jakiś młodzieniec, którego mi dokwaterowano, witam się i gawędzimy przez chwile o drogach, sprzęcie i innych kwestiachz turystyką związanych. I kiedy on korzysta z łazienki, znów rozlega się pukanie do drzwi i kolejny młody turysta wprowadza się na wolne łóżko. I znów rozmowa toczy się o ekwipunku, nowi lokatorzy są dość obeznani, kilka nazw staram się zakodować w pamięci…Idę spać, życząc wszystkim dobrych snów….
Dzień siódmy
Wczesnym rankiem słyszę krzątaninę; moi współlokatorzy udają się na szlak, ja zaś staram się zasnąć… Wstaję dość późno, zaparzam sobie dużą kawę i siedzę nad książką, czytam jej sporą część. … Dzień się budzi z mgieł, widzę słońce i robi się bardzo przyjemnie, przez telefon rozmawiam z żoną i umawiam się z nią w Gorlicach, gdzie wyjedzie po mnie samochodem.
W końcu czas jechać dalej, powoli się pakuje i szykuje do wyjazdu; moja podróż zmierza do końca, dzisiaj jest ostatni dzień, odziewam się w najmniej brudne ciuchy, i jadę ostro w dół mijając wycieczkę idącąw przeciwnym kierunku, jadę przez Komańczę i dalej w kierunku Tylawy; jesień jest jaskrawo widoczna, liście na niektórych drzewach, żółcą się czerwienią, na tle lasów bukowych. Jadę miarowo, nie przejmuję się niczym; po lewej stronie mam granicę Słowacką, po prawej pasmo gór, i pogórze; nie widzę żadnych ludzkich osad, nie ma domków, nie ma szałasów, czasem tylko ogrodzenie z drutu, czy z drewna… Z naprzeciwka natomiast jedzie trochę samochodów, po rejestracjach widać, iż weekendowi turyści, może już zmęczeni i znużeni pragną opuścić samochód i rozprostować kości na górskich ścieżkach; pokrzepić się w knajpach jadłem i napitkiem… W połowie drogi robię zakupy prowiantu, tak aby około południa zasiąść na przy stoliku na polu namiotowym „Stasiane” , od dłuższego czasu jadę myśląc o tym momencie i w końcu dojeżdżam do znaku, który informuje o biwaku, skręcam w lewo. Zajmuje ławkę pod daszkiem, rozkładam lunch przed sobą, robię głębszy wdech i szukam telefonu; przeszukuje kieszenie, bagaże, sakiewki i nigdzie go nie ma. Podchodzę do „towarzystwa grzybiarskiego” i grzecznie pytam o użyczenie telefonu, aby wykonać połączenie, i usłyszeć ewentualny sygnał- starszy facet oświadcza mi, że oni nie noszą telefonu, słyszę jakąś kategoryczność w jego głosie, jakoby noszenie telefonu było powodem do wstydu. „To duży błąd – jak pan może nie nosić telefonu, nawet po to aby wezwać pomoc?”, mam ochotę powiedzieć, ale mówię tylko „przepraszam” i patrzę na stolik gdzie wszystko rozłożone i niezjedzone, ani nawet nie „kąśnięte” pakuje się i jadę z powrotem; cholerny telefon, zastawiłem go zapewne na łóżku w apartamenciku…Jadę ostro; chce widzieć „trójkę z przodu” patrząc na licznik, kątem oka przyglądam się domom, może zdecyduje się zapukać do któryś z drzwi. Widzę faceta, idzie skrajem drogi, im jestem bliżej dostrzegam, że niosą go ze trzy promile we krwi; toczy się na nogach i mruczy jakąś „modlitwę” tylko sobie znaną, nie…on telefonu mi nie użyczy…. „Skończ zawracanie głowy ludziom, swoimi małymi sprawami” mówię do siebie. Śpiewam pod nosem słowa piosenki- „Cóż, że nowotwór kończy chłopa, cóż, że wódkę chce się znowu pić, i cóż że dostałeś z domu kopa- Podziękuj, że ci dają jeszcze żyć”. Przynajmniej będę jechał ten odcinek drogi w obie strony. Koncentruje się już wyłącznie na morfologii organizmu; poziom płynów, kalorii, stan mięśni, czy kolan; trzymam kierownice mocnym chwytem i raz po raz dociskam pedały nie licząc się z ryzykiem eksploatacji roweru- jadę zgodnie z obowiązującym trendem-uświadamiam sobie- duży dystans, jazda dwadzieścia cztery godziny przez drogi krajowe i dystans za wszelką cenę, tak przecież się dzisiaj jeździ…Szukam walorów, bycia na tym poziomie „podróży” i trudno mi jest takowe wyliczyć, bądź co bądź jest to tylko rower. Znowu jestem w Komańczy; skręt w lewo, i pod górę. Wchodzę do schroniska i pytam o telefon- tak- jest, czy aby na pewno mój, rozwiązuje tą kwestię podając specyfikę i ilość cech przedmiotu. Siadam do stolika i funduje sobie obiad; jest też prośba ze strony administracji schroniska o napisanie kilku słów od siebie, potwierdzających uczciwość pracowników; na karcie pocztowej piszę o swojej wdzięczności, że „uczciwi” i „godni polecenia” dodatkowo karykaturuje siebie z telefonem w dłoni. Po chwil jem talerz pełen pierogów, przyglądam się jeszcze książkom na półce i jadę z powrotem; znowu z górki, skręcam w prawo i na dobrze znaną drogę; obok niskiej zabudowy Komańczy, potem na pierwszy podjazd po dziurawej drodze, stwierdzam, że się wypogodziło, świeci słońce i jest pięknie… Będąc w połowie trasy do miejsca, w którym miałem zjeść sielski posiłek, mija mnie znajomy pojazd i tak oto spotykam się z żoną, która wyjechała mi naprzeciw. Zona zjeżdża na fragment polnej drogi; ja zaś pakuje sakwy do bagażnika; żona ma wielką ochotę na jazdę rowerem, przekazuje jej maszynę i umawiam się z nią za kilkanaście kilometrów, na miejscu parkingowym. Wsiadam do „metalowej puszki” i jadę po drodze, po której jeszcze przed chwilę jechałem jako sakwiarz…Na umówionym miejscu udaje mi się rozpalić ognisko, dym snuje się dołem, słońce zaś jest blisko zachodu; na niebie widać już zorze, nie ma nikogo, czekam na żonę i grzeje kości przy ogniu. Przez tych parę dni żyłem, teraz muszę wrócić do miasteczka i podjąć rozmaite sprawy, w całym korowodzie który krąży wokół mnie; i tak powtarzając za Witkacym: „Zabawiliśmy się”.
Galeria
Dzień wyjazdu opóźnił się ze względu na pogodę; mocny deszcz skutecznie sparaliżował mój zapał do jazdy, która to jazda miała być przyjemnym akcentem tegorocznej jesieni. Postawiłem, więc, przełożyć mój wyjazd na dzień następny, dochodząc do wniosku, że w deszczu i tak nie wiele użyje przyjemności rowerowych, no chyba, że dojdzie do przejaśnień na szarym niebie, ale szkoda mi było tego momentu początku trasy, tego debiutu gdzie jedzie się jeszcze będąc „wulkanem energii” z mocnym apetytem...
Wyruszam w niedziele na wschód dawną trasą nr 4, na której nie dostrzegam dużego ruchu samochodów, komfortowo korzystam z bocznego pasa i gładkiej nawierzchni; nade mną błękit nieba, i lekki watr w plecy powoduje, że na liczniku widzę cyfrę trzydzieści i więcej kilometrów na godzinę, i taka pogoda zgodnie z prognozami ma utrzymać się cały tydzień, to pogodowe okno, na które czekałem.
Po przejechaniu około piętnastu kilometrów skręcam z głównej drogi w boczną, na północny wschód, mam zamiar jechać w kierunku Sandomierza. Wjeżdżam w polną drogę, jest trochę piasku, nie powoduje on konieczności zejścia z roweru, manewruje i naciskam mocniej pedały- opony w rozmiarze 1, 6 radzą sobie zaskakująco dobrze. Jadę dalej, dojeżdżam do asfaltu i narzucam sobie mocniejsze tempo. Dojeżdżam do miejscowości Czarna Tarnowska, gdzie dostrzegam otwarty sklep, zatrzymuje się na zakupy, i szukam portfela, którego nie znajduje. Zostawiłem pieniądze w domu, i nie pozostaje mi nic innego tylko wracać; patrzę na licznik przejechane mam dwadzieścia trzy kilometry. W głowie kalkuluje sobie najszybszą trasę tam i z powrotem, pocieszam się, że i tak nie jest źle, wsiadam i jadę. I tak kilka godzin później jestem z powrotem pod tym samym sklepem, tylko z pieniędzmi, nic nie kupuje, jadę dalej, w kierunku Mielca. Na bocznych drogach ruch prawie zerowy, dojeżdżam na Mielecki rynek, licznik pokazuje mi sto dwadzieścia kilometrów zamiast pięćdziesięciu, dzień powoli będzie się kończył jadę dalej w kierunku Sandomierza i powoli szukam noclegu, tj. miejsca pod namiot.
Za Chorzelowem, w którym przypatruje się z bliska neogotyckiemu kościołowi skręcam w lewo w kierunku Wisłoki, wokół mnie równiny i rozstrzelone domostwa. Nagle odzywa się mój telefon, zatrzymuje maszynę, aby porozmawiać. I tak stojąc dostrzegam postać faceta krzątającego się „po obejściu” , obok zabudowań widzę dość ładny sad tonący w szarości- postanawiam zapytać o możliwość rozbicia namiotu właśnie w tym sadzie. Lekkie zdziwienie gospodarza i po chwili zajmuje sobie kawałek gruntu z gładko wykoszoną trawą, rozbijam namiot i rozpoczynam wieczorny rytuał. Czuje, że jestem na właściwym miejscu; ten kawałek gleby, od którego oddziela mnie podłoga namiotu, i samo pompujący materacyk, który sam dopompowałem i ja w pozycji horyzontalnej ze słuchawkami w uszach, słuchający Radia Rzeszów, w której to audycji relacjonują festiwal bluesowy w Krośnie, i tak chwile słucham tego bluesa, potem wiadomości a potem niewyraźnych odgłosów mieleckich fabryk, które nie są daleko, czyli przemysłu....
Wychodzę z namiotu i dostrzegam postać gospodarza-właściciela między drzewami- zaprasza mnie na kolacje do domu, grzecznie odmawiam, wymawiając się arsenałem wykrętów, jakie mam na takie okazję, w zamian wdaje się z nim w pogawędkę, o życiu, pracy, perspektywach, realiach w regionie; czyli tym, co tutaj gdzie jesteśmy jest całą kwintesencją życia zawodowego- strefie- specjalnej strefie ekonomicznej. A ponad nami gwiazdy, na które zerkam od czasu do czasu...
Kładę się spać wcześnie, i śpię dobrze....
Dzień drugi
Budzi mnie budzik o godzinie szóstej rano. Wychodzę z namiotu i witam poranek bardzo mglisty, z pod domu właściciela wyjeżdża samochód, zatrzymuje się i gospodarz żegna się za mną, jedzie do pracy, jest poniedziałek.
Zastanawiam się chwile, dokąd teraz mam jechać, czy dalej do Sandomierza, którego i tak nie zamierzałem zwiedzać, czy raczej zmodyfikować plan i jechać od razu w kierunku Puszczy Janowskiej. Wybieram lasy Janowskie i kierunek na Zamość. Ruszam na wschód; przecinam nieciekawą drogę „sandomierską” i jadę szutrówkami dalej przed siebie. Przeprowadzam rower przez budowaną obwodnicę Mielca i zanurzam się w lasy; kierunek Nowa Dęba, gdzie mieści się znany poligon wojskowy. Lekko nadwyrężonym asfaltem, którego tak wiele w RP, jadę mijając dawne posterunki wojskowe, zastanawiając się ilu pognębionych ludzi musiało tutaj służyć, i czy mógłbym to być ja? Mógłbym, ale nie miałem czasu, ani ochoty na pobyt w armii i czasy się zmieniły- a może powinienem? Stałbym sobie przy takim szlabanie i posiadywał w budce wartowniczej trzymając za lufę AK-47, wieczorem byłyby może inne rozrywki, jakaś flaszka pod papierosa bez ustnika...Coś mnie ominęło...Nie ma tutaj już nikogo, tylko tablice informują, że teren jest wojskowy. Robię sobie przerwę, jest południe- rozwieszam mokry namiot do suszenia, sam zaś piję kawę i przyglądam się drodze, patrzę raz w lewą stronę i raz w prawą; nie różnią się zbytnio, tu jest prosto przez las i tam jest prosto przez las.
Ruszam dalej, mam nadzieje na dotarcie do Szczebrzeszyna przed zmrokiem- mijam miasteczka, rzeki, i pola- niespecjalnie się przejmuje gdzie jestem, nitka drogi mnie prowadzi, nie jestem na uboczu, oceniam warunki, w jakich jadę; ilość samochodów jest dopuszczalna, nie spowoduje jak na razie zmiany trasy....Wciąż kieruje się na północny wschód, Szczebrzeszyn będzie kulminacją; potem już gładko na południe, i na samą tą myśl o południu, ogarnia mnie tęsknota do bieszczadzkiego powietrza, po to dosiadłem to wdzięczne bydle, jakim jest rower, i po to napędzam ten mechanizm siłą mięśni, abym dojechał tam gdzie chcę...
W Janowie Lubelskim robię zakupy, zatrzymuje się i przyglądam miastu, niskiej zabudowie, ludziom i samochodom- powoli jadę po chodniku, szukając okazji włączenia się do ruchu; nie jest to takie proste, dodatkowo moje manewry utrudnione są przez sygnalizację świetlną, w końcu we właściwym momencie zjeżdżam na asfalt i dalej mknę już drogą w kierunku Zamościa....
Za miastem widzę już inne ukształtowanie terenu, pola są pofałdowane w znajome wzgórza, na sporej części areałów trwają jeszcze prace, słychać silniki diesla i wydechy traktorów, kierujący wychyla się, co jakiś czas, by popatrzyć na efekty swojej pracy.
Dzień przechodzi w fazę wczesno wieczorną; nastaje szara godzina, sądzę, że jestem niedaleko celu; jednym skrętem kierownicy zmieniam cel, jestem na wzgórzu na polu fasoli, mocno już wyeksploatowanym, pcham się z rowerem, aby mieć lepszy widok na górki roztocza, które już są przede mną; poprzecinane granicami miedz, wąskie paski upraw na przyjemnych garbach. Rozbijam namiot, przyglądam się zachodzącemu słońcu. „Jutro już jadę z powrotem na południe” i z tą myślą kładę się spać.
Dzień trzeci
Wynurzam się z namiotu i nieśmiało przyglądam się krainie wokół mnie; niedaleko szpaler domów przy drodze, którą przyjechałem- naprzeciw spadek z góry do potoku, którego nie widać i to miejsce, w którym spędziłem noc; obok niedaleko jeszcze tyczki z fasolą, namiot nie jest ( o dziwo) tak mokry, lekko oblepiony ziemią. Pakuje się powoli, i szykuje maszynę; by ją dosiąść i dojechać w końcu do Szczebrzeszyna usłanego pomnikami chrząszcza, z przyjemnym ryneczkiem i miejscem, które szczególnie chciałem odwiedzić. Jadę i zaczynam dzień, po przejechaniu kilometra skręcam pod sklep, gdzie zamierzam coś zakąsić, przed właściwym śniadaniem. Faktycznie dzień jest coraz krótszy, nie daje takiego spektrum jak choćby w drugiej połowie maja- rozmyślam w ten praktyczny sposób i zagryzam bułkę pod łyk jogurtu pitnego. Ktoś przyjeżdża po zakupy, ktoś spragniony przygląda mi się zmęczonym wzrokiem, ktoś jeszcze jest w drodze do roboty, i zapija przed południowym piwkiem, by dodać sobie animuszu...
Pokrzepiony jadę dalej, i spodziewam się ostrego podjazdu, o którym mówiła Pani sklepowa, ruch na drodze mały, nawierzchnia dobra, przyspieszam i rozglądam się na obie strony i oto nagle dostrzegam ostry i długi podjazd, z wygodnym poboczem, mieszam biegami i jadę miarowo. Wjeżdżam i stwierdzam, że faktycznie jest to już jakaś trudność w podjechaniu tej góry, i sama góra przypomniała mi „zachodnio-galicyjskie klimaty”; teraz nastąpi zjazd, o czym nie omieszkają wspominać, chyba wszyscy rowerzyści w swoich relacjach.
Będąc na górze spoglądam za siebie, i widzę całkiem atrakcyjną drogę; gładki asfalt z bocznym pasem, i wydzielonym fragmentem umożliwiający bezproblemowy manewr wyprzedzania. Jest późny ranek i pogoda klaruje się na słoneczną, zjeżdżam z asfaltu na roztoczański szlak rowerowy i nie tylko; pieszy, koński, i gospodarski również…Jadę jeszcze do góry, mając nadzieje, na lepszy wgląd w krajobraz do sfotografowania. „Potrzebuję kilku elementów do kompozycji” –sam sobie schlebiam myśląc w kategoriach rasowego pejzażysty. Nie osiągam tego co bym chciał, i wracam na asfalt, Szczebrzeszyn jest o jeden bulgot wody w litrowym garnuszku postawionym na gazowej kuchence turystycznej, czyli ile? Jeszcze przed wyjazdem obserwowałem pewien spór o szybkość zagotowania wody na kuchence gazowej, i ognisku względnie kuchence na drewno, czyli patyki. Doszło nawet do zakładu o pięćset złotych, jednakże zakładający się nie mieli możliwości szybkiej konfrontacji, w związku z tym rozstrzygnięcie zostało przesunięte na niewiadomy termin.
Wjeżdżam na nieduży rynek Szczebrzeszyna; na ławkach kilku ludzi wyglądających na interesantów urzędu, pod sklepami parkują samochody, naprzeciw mnie dawna synagoga, po lewej widzę wieże kościoła, nie zatrzymuje się, jadę dalej w kierunku Zwierzyńca, by po ośmiuset metrach skręcić przed remizą strażacką w lewo, w kierunku rzeki Wieprz, gdzie zamierzam zrobić sobie przerwę i zażyć rzecznej kąpieli. Trochę kluczenia po niewyraźnych polnych drogachi jestem nad brzegiem rzeki, na niewielkim skrawku trawy, gdzie biwakują spływający kajakarze; rozkładam się z „gratami” i przez moment myślę o ognisku, ale ostatecznie korzystam z kuchenki. Kąpiel mnie orzeźwia; woda jest zimna, nie moczę się zbyt długo; mam wszystko: ubranie, słońce, kawę i Roztocze… Sielanka dobiega kresu, wsiadam na „wdzięczne bydle” i kieruje się drogą prosto do Zwierzyńca. W Zwierzyńcu trochę pusto, jest jesień i zwykły dzień tygodnia, nie widać tłumów, restauracja „Karczma Młyn” też świeci pustymi stolikami, zatrzymuje się i przyglądam tafli wody przy głównym (jak sądzę) deptaku. Kieruje się na Józefów, prowadzi mnie szlak; droga jest asfaltowa, i mocno nadwyrężona- dziury, braki asfaltu i długie proste przez las, przy małym ruchu samochodów; nie potrzebuje niczego więcej. W Józefowie okrążam ryneczek, i dostrzegam szyld cukierni; tam z zamiarem konsumpcji „insulinowej bomby” kieruje swoje kroki; „nażrę się ciastek, zamiast obiadu”-uśmiecham się do tej myśli. Niedługo potem, siadam na krawężniku i w zbożnym milczeniu konsumuje zakupione wiktuały. Przede mną fasada domu wybudowanego w roku 1962, przyglądam się szukając rozmaitych cech świadczących o budowniczych tej epoki; kształt użytkowy, wysokość okien, konstrukcja dachu- przypomina domy przed wojenne, a jednak widać sporą dozę „brakoróbstwa” jak to określano w latach tow. Wiesława i później zresztą też…
Wyjazd z Józefowa obok kamieniołomów i dalej już na długie proste przecinające Puszczę Solską. Widok lasu powoduje błogość, jadę sobie zupełnie sam, drzewa tez nie skrywają nikogo kogo mógłbym dostrzec, słychać tylko jastrzębie gdzieś w przestworzach… Po jakimś czasie droga szutrowa przechodzi w asfalt i mijam pomniki i tablice przypominające zbrodnie niemieckie z okresu II Wojny Światowej; na bezbronnej ludności wsi, na partyzantach próbujących się wydostać z okrążenia; ten sielski las przesiąknięty jest krwią…
Po dłuższej jeździe w leśnej ciszy, dojeżdżam do zabudowań leśniczówki, przejeżdżam przez most na Tanwi i jestem na kolejnym biwaku wykorzystywanym przez kajakarzy, do zmroku mam jeszcze rezerwę czasową, tak czy owak postanawiam o „zakotwiczeniu” właśnie tutaj; znam to miejsce byłem tu przed rokiem. Rozbijam namiot, rozkładam się na drewnianym stoliku i ruszam w przyległy las pozbierać patyki na ognisko. Wraz z nastaniem wieczora, jestem sobie przy ognisku i słuchamnurtu Tanwi wygrywającej dźwięki przez zanurzone gałęzie przyległych drzew, brak tych dźwięków mógłby świadczyć od tym, iż poziom wody podniósł się niebezpiecznie do góry….
Lokuje się w namiocie i słyszę pierwszą krople spadającą na tropik, potem następną i po kwadransie mam ponad sobą regularną ulewę; zasypiam w rytm tej ulewnej muzyki…. „A miało nie padać”-myślę o prognozach i o tym co zastanę kiedy rankiem wyjrzę z namiotu….
Dzień czwarty
Poranek wita mnie sporym zachmurzeniem ; w nocy ostro padało, wszystko jest mokre, jednak cieszę się z faktu że nie ma deszczu… Jem śniadanie, zwijam mokry namiot i jadę dalej w kierunku południowym…Wyjeżdżam z lasu, i przede mną jest już płasko; wielkie pola uprawne przy zazielenione tu i ówdzie uprawami tytoniu…Dojeżdżam do drogi asfaltowej i skręcam na wschód, jadę do Polsko-Ukraińskiej granicy. Niebo wisi nade mną ciemne i ciężkie, ale raczej nie powinno padać, na horyzoncie widzę przejaśnienia i wydaje mi się, że widzę skrawki błękitu…
Dojeżdżam do Lubaczowa, gdzie na tamtejszym rynku urządzonym w „klasyczny” dla miasteczek sposób; dużo kostki brukowej, niewiele drzew i ławki, siadam i przyglądam się egzystencji Lubaczowian, jak i przyjezdnych. Ludzie dobyli z szaf już grubszą garderobę, opatulili się mocniej; widać czapki i szaliki…Co robić i z czego żyć w Lubaczowie- zastanawiam się- obok mnie na ławce rozmawiają starsze panie, słyszę wschodni akcent. Wsiadam na rower i jadę dalej; wjeżdżam w dość wąską drogę, ze śladami po kiedyś położonym asfalcie- zastanawiam się, nad historią tej drogi, i dochodzę do wniosku, że musiała służyć zapewne służbom granicznym, może była nawet zamknięta dla ruchu; gaziki wojskowych swobodnie sobie szalały w obie strony, teraz ja rozkosznie sobie sunę, przyglądając się bliskości krzaków…
Niebawem kończą się krzaki, lasy, i łąki dojeżdżam do wsi „Wielkie Oczy”, gdzie udaje się do sklepu na zakupy. Przed sklepem widzę ławeczkę, na ławeczce zaś leży na wznak jakiś jegomość; w kierunku świata zwrócił swe stopy obute w gumowce, i każdy kto spogląda na niego widzi podeszwy beztroskich gumo filców. Wchodzę do środka, asortyment jest olbrzymi, od „żelaznych artykułów” poprzez kosmetyki, a na garmażu kończąc. Robię zakupy prowiantu, wychodzę i sadowię się pod drugiej stronie odpoczywającego delikwenta. Zagryzając łakocie, ogarniam wzrokiem okoliczną zabudowę; widzę kościół, kamienice i synagogę ze świeżo wyremontowaną elewacją. Wsiadam w końcu na rower, robię małe kółeczko- w części synagogi urządzone jest biblioteka publiczna, cała budowla zbudowana przeszło sto lat temu, i jak na mój gust dość uboga jeśli chodzi o walor architektoniczny…
Jadę dalej wąską asfaltową drogą, w dobrym stanie, znakiem tego widać, ze asfalt został wylany całkiem nie dawno. Zmienia się nieco ukształtowanie terenu, łagodne fale przechodzą przez miedze i zagajniki, pogoda zrobiła się też bardziej łaskawsza, widać promienie słońca przebijające przez chmury, w okolicy pracuje kilka ciągników i ja pozwalam sobie na spokojną jazdę. W oddali widzę słupek graniczny; więc dojechałem do granicy, dalej już tylko w dół na południe-wzdłuż linii Curzona, dzisiaj jest tutaj granica, a kiedyś to była Polska, bardziej centralna niż wschodnia, dziś to dwa różne obszary i moja bliskość nic nie zmieni. I oto od granicy słyszę pojazd który jedzie w moim kierunku; na motocyklu enduro mija mnie dwóch żołnierzy straży granicznej i widzę tylko plecak pasażera jadącego z tyłu. Ruszam i ja, wzdłuż granicy, pod kołami mam wciąż dobry asfalt, na którym dostrzegam kilka egzemplarzy zaskrońców rozjechanych przez użytkowników drogi- Musi być tutaj sporo węży, skoro przy znikomym ruchu, jest tyle ofiar- zastanawiam się. Po jakimś czasie ta boczna droga, przechodzi w bardziej główną, i tą dojeżdżam do autostrady A4, albo raczej jej „końca” czyli do przejścia granicznego Korczowa, ze wzniesienia na którym się znajduję widzę natłok samochodów; spory ogonek Tirów na prawym pasie, i samochody osobowy toczące się wolno obok- widzę budynek terminalu- nic tu po mnie, mnie na rowerze nie przepuszczą, zamiar jazdy po II RP przekładam na przyszłość….
Obieram kurs na Przemyśl, jadąc po dawnej drodze numer cztery; jadę dość szybko, nie jestem pewien pogody, oglądam ślady „życia” przy drodze; szyldy, nieduże parkingi, garażowe hurtownie, ślady po oponach w przydrożnych krzakach,wszystko zaprasza po ukraińsku i po polsku.
Wjeżdżam do Przemyśla, jadę pośród samochodów; miasto iluminuje już światłami, ludzie idą w rozmaitych kierunkach, trzymam się prawej strony drogi i wspominam ubiegłoroczne spotkanie z kolegami; wjechałem dokładnie tak samo do miasta, znalazłem kawiarnie, przed którą zaparkowane były dwa rowery „Surly” odziane w stylu bike packing, przypięte do siebie kawałkami stalowych płaskowników, jeszcze ich nie widziałem, a już czułem ich obecność, w środku przy stoliku na którym znajdowało się chyba z pięć tysięcy kalorii w postaci wyrobów cukierniczych siedzieli sobie swobodnie Krzychu (Blondas vel Tucco), i Przemo (Dusza), prowadzili rozmowę o przebytych przez Przemka drogach Krymu, Ukrainy i Polski. Zamówiłem espresso, czarne jak smoła i bez dodatków, byłem wysmagany wiatrem i trochę zmęczony, wypiłem łyk i poczułem się szczęśliwy…Tak było rok temu, teraz każdy z nich „w innym końcu jest świata” ja zaś wróciłem do Przemyśla….
Po prawej stronie mijam okno baru, gdzie dostrzegam oczekujących i konsumujących, postanawiam się tam udać, rower zapinam do znaku drogowego, i wchodzę do ciepłego wnętrza, z menu wybieram pewniaka; ruskie pierogi i czekam wyglądając przez okienną szybę- może poszukać sobie noclegu w mieście- zastanawiam się- miałbym łazienkę i łóżko… Obok mnie, przy innym stoliku, zasiadł facet i czyszcząc sztućce serwetką uśmiecha się pod nosem, to zwiastuje dobre żarcie… I oto nagle zmierza do mnie pani z dymiącym talerzem, kładzie go przede mną-Dziękuję- mówię, i patrzę z podziwem na pierogi; posiłek wygląda apetycznie i okazale- i to wszystko za jedyne sześć pięćdziesiąt, oby więcej takich zjawisk na moich szlakach.
Pokrzepiony obiado-kolacją ruszam w główne drogi Przemyśla z zamiarem wyjazdu z miasta. Przez most na Sanie, i pośród malowniczych kamienic, wyjeżdżam w kierunku Fredropola, im dalej od miasta tym ruch samochodów jest troszkę mniejszy, odbijam z drogi głównej i powoli wypatruje miejsca pod nocleg; pierogi które zjadłemspowodowały pragnienie luksusu, postanawiam spróbować rozbić się gdzieś na polu tutejszych chłopów, i z taką kwestią zwróciłem się do kierującego traktorem, kierujący zaś uśmiechnął się i wyraził szybką zgodę, zastrzegając, że „ w tym terenie panie, dziki, sarny, i inna zwierzyna, a tam- wskazał na wąwóz- tam, już teren wojskowy, jak się pan nie boisz to nocuj pan…Lepiej było by panu, jechać jeszcze z kilometr, tam we wsi jest boisko, a obok jest grzybek, tam jest bardzo dobrze pod namiot”. Podziękowałem za te cenneinformacje i za radę, zjechałem skrajem miedzy dość ostro w dół, licząc, że przednie koło nie wpadnie w jakąś większą dziurę zamaskowaną trawą. Na dole, było zdecydowanie chłodniej, szukałem miejsca pod namiot i był problem ze znalezieniem płaskiego kawałka gleby… „Jest boisko..i jest grzybek”-przypomniałem sobie rekomendacje. Oczami wyobraźni widziałem już wiejskie boisko, gdzie dwie bramki i pole służące raz piłkarzom, a raz jako pastwisko dla żywego inwentarza. Obok stoi grzybek, taki sam jakiego pamiętam z Ogrodu Jordanowskiego, placu zabaw dzieciństwa; pod kapturkiem ławeczka, i ja siedzę sobie na niej… „Dobra pojadę zobaczyć „grzybka” na własne oczy, najwyżej wrócę, tutaj pod wąwóz”- przepchałem rower po zboczu i ruszyłem dalej w kierunku wsi. Wjeżdżając między zabudowania domostw, wypatrywałem obiektu sportowego, który miał się urealnić, i oto nagle z mroku wyłoniło się, całkiem spore boisko, z infrastrukturą; ogrodzone i wypielęgnowana murawa, obok inne obszary służące treningowi, a to bieżnia, a to przyrządy w postaci drążków, a to miejsca parkingowe na którym panował ruch; właśnie zakończył się trening piłkarzy i ci zbierali się do domów pakując sportowe torby do bagażników samochodów. Rozejrzałem się za „grzybkiem” ,ale nic nie dostrzegłem-„Cholera, nie wypada się tutaj rozbijać, kiedy tutaj taki spory ruch, i to ma być wiejskie boisko?”. Postanawiam kogoś zapytać, nieśmiertelnym oświadczeniem o „namiocie na jedną noc”. Zagadnięty młody piłkarz mówi wprost „Niech pani idzie pogadać z prezesem- nie powinno być problemu, prezes jeszcze jest tam w szatni”- wskazuje na oświetlony parterowy budynek. Brnę dalej; wchodzę do środka, zapach zmęczonych ciał unosi się w powietrzu, jakiś starszy facet właśnie miał coś powiedzieć, kiedy ja zapytałem go czy nie mam problemu z rozbiciem namiotu, na przyległym trawniku. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem i powiedział „Dlaczego nie? Mamy tutaj piękny obiekt, tam, obok boiska jest grzybek, jest zadaszenie z trzech stron, jest podłoga, nie potrzeba rozbijać namiotu, proszę tam iść i się przespać, bo dlaczego nie?” Powiedziałem ogólne „Dziękuje” i wyszedłem spokojnym krokiem, we wskazanym kierunku, aby dotrzeć do sporej wielkości drewnianej wiaty, o wyokrąglonym dachu, zwanej „grzybkiem”. We wnętrzu „grzybka” było trochę stolików, mnóstwo krzeseł, instalacja elektryczna, i scena, na którą wszedłem; była najlepiej osłonięta od wiatru, miałem widok na ulice, gdzie świeciły się latarnie i widać było domostwa. „Nie jestem daleko od miasta, nie powinienem spodziewać się głuchej wsi” -Butem odgarnąłem pewną ilość niedopałków z drewnianej podłogi, rozłożyłem swoje posłanie, wyciągnąłem namiot i rozpostarłem go na stolikach, aby przesuszył się do rana, inne zawilgocone rzeczy również, zasiadłem na krześle i przyglądałem się ulicy i domom. Gdzieś wyżej gościła już noc, mimo, że godzina była wczesna… „Dzisiaj nocleg na dechach, za pozwoleniem pana prezesa, w naszym kraju to już chyba coś znaczy” –pomyślałem, posiedziałem i położyłem się do spania.
Dzień piąty
Noc minęła całkiem spokojnie; bliskość drogi nie zakłóciła mojego snu. Rankiem kiedy już siedziałem sobie w „grzybku” i na scenie przy stolikupopijałem kawę, przyglądałem się mapom i starałem się ustalić, gdzie w ubiegłym roku właściwie się kręciłem- jedno jest pewne było raczej ostro, i terenowo…Tym razem nastawiam się, na asfalt, choć i ten może spowodować wylanie nie małej ilości potu…Za „grzybkiem” stał dość przyzwoity wychodek i skorzystałem z niego przyzwoicie, nieopodal płynęła rzeczka i też skorzystałem z jej dobrodziejstw. Namiot i ubrania miałem suche, powoli spakowałem „graty”, uchwyciłem kierownice, spojrzałem jeszcze na miejsce mojego noclegu i ruszyłem dalej, myśląc o tym, że w zasadzie śniadanie jak i zakupy prowiantu zrobię pod najbliższym sklepem, mając na uwadze, że kiedy już wjadę na bardziej odległe szlaki, z zaopatrzeniem może być krucho…
Wjeżdżam do Fredroola o czym informują mnie znaki, skręcam pod sklep gdzie kupuje prowiant, jem śniadanie przy pod sklepowym stoliku; wiejskie sklepy wychodząc do zapotrzebowania klientów wystawiają stoliki drewniane wiaty i inne miejsca które mogą być pomocne w konsumowaniu rozmaitych dobrodziejstw… I tak oto, przysiadł się do mnie facet, z fasonem otworzył piwo i przez chwile rozmawialiśmy o walorach podróży rowerowych. Dowiedziałem się, że boisko obok którego nocowałem należy do trzecioligowej drużyny, z mocnym sponsorem i apetytem na dalsze sukcesy. Odjeżdżam kierując sięna osławioną Kalwarię Pacławską i z stamtąd zamierzam jechaćdalej na niemniej osławiony Arłamów. Pokonuję górki Pogórza Przemyskiego, w końcu jadę wzdłuż rzeki- widzę znak, że droga będzie zamknięta- nie zmieniam kursu, sądząc, że z rowerem się przeprawię i po jakimś czasie przejedżam remontowany most, gdzie trzech robotników dokonuje napraw. Zgodnie z przewidywaniami udaje mi się przejechać między nimi, a w tym samym czasie ktoś przejeżdża przez rzekę traktorem i też zapewne robi sobie skrót. Odbijam od koryta rzeki i jadę na południe gdzie czeka mnie podjazd pod Kalwarię Pacławską. Wspinam się kręcąc miarowo korbą; wylewam sporo potu i co raz gaszę pragnienie wodą z butelki, w końcu dostrzegam zabudowania wsi, i znajdują się na głównej drodze. Widzę ślady działalności turystycznej, sklepy z pamiątkami, wygasłe paleniska nad którymi smażyły się kiełbasy, i miejsca do zaparkowania autokarów. Wjeżdżam na dziedziniec okazałego kościoła, pozostawiam za sobą przyjemną zabudowę wsi, robi się coraz bardziej panoramicznie; widać okoliczne góry, ale i dalsze już ukraińskie szczyty na horyzoncie. We wnętrzu kościoła odbywa się chyba nabożeństwo, a może dopiero przygotowania, słyszę głos płynący z głośników, który informuje o żmudności drogi krzyżowej, i ośmiogodzinnym czasie trwania…Przyglądam się walorom architektonicznym świątyni; szukam wzrokiem detali, zestawiam je z całością bryły; nie mam złudzeń, że Kalwaria Pacławska jest warta odwiedzin.
Jadę dalej szlakiem przez wieś Pacław; wąską uliczką między zabudowaniami gospodarskimi; wyglądają nazaniedbane i jakaś nutka metafizyki unosi się ponad tym wszystkim- brak elementu ludzkiego, zionie trochę pustką… Droga z asfaltu przechodzi w wiejski dukt, jadę pod górę na widoczne połoniny- na połoninach zaś widzę sprzęt rolniczy; traktor z doczepioną kosiarką, tylko nie widać operatora… Zbliżam się do obiektów, i zasiadam na ławce widokowej, ze wschodniej strony słyszę mozolną pracę silnika, dostrzegam motocykl jadący powoli pod górę-„Zapewne to facet od kosiarek, jest pora obiadowa, zjadł obiad i wraca kosić dalej, motocykl jest dobry na takie tereny” myślę patrząc na przesuwającą się sylwetkę motocyklisty. Po chwili podjeżdża do mnie funkcjonariusz straży granicznej, przedstawia się jako porucznik jakiś tam, i pyta gdzie jadę itd. Rozmawiam z nim chwilę, mówiąc o maszynach rolniczych, pogodzie, okolicy i podróżowaniu rowerem. Rozstajemy się, i jadę w odwrotną stronę niż on- „Niech pan się trzyma szlaku i unika zbliżania się do tamtego lasu” – wskazuje ręką-„Tak –mówię-trzymam się szlaku, a na Ukrainę wybiorę się innym razem”. Zjeżdżam w dół, rozpoznaje drogę, którą jechałem w ubiegłym roku, po lewej stronie stary cmentarz i nieliczne pozostałe nagrobki; przed sobą widzę jeszcze ze dwadzieścia metrów drogi która nagle się kończy, dalej już las wskazany przez porucznika- nie mam zamiaru zostać schwytany przez Ukraińców i wywieziony do ichniejszego aresztu, jak to ktoś powiedział w pewnym filmie „Jest taki piękny rosyjski zwyczaj, żeby wyjść, trzeba trochę posiedzieć”. Robię skręt w prawo i jadę dalej szlakiem, po drodze szutrowej, powoli pnę się w górę. Dookoła otaczają mnie lasy, mijam składy drewna ułożonego w metrowej długości kołki, na drodze widzę ślady ciężkiegosprzętu odciśnięte w błocie, tu i ówdzie kupki trocin. Dzień przechodzi w fazę popołudniową, niestety na niebie nie widzę przejaśnień, chmury kłębią się niebezpiecznie i robi się mgliście; kiedy znajduje się już w popularnym miejscu, czyli przed zjazdem do Arłamowa, od strony lądowiska dla śmigłowców nie wiele już widać, przyglądam się temu miejscu przez chwile i jadę dalej z zamiarem wyjechania z Pogórza Przemyskiego. Obieram kierunek na Krościenkoi dość długim zjazdem docieram do drogi 890, na której łapię odrobinę wytchnienia. W Krościenku natomiast wchodzę na zakupy do sklepu i wspominam sobie nocleg z kompanami, gdy oni zdecydowali się skorzystać z drewnianej podłogi w zadaszonej ale odkrytej drewnianej wiacie. Sprawdzili z której strony wiatr wieje (choć ja odniosłem wrażenie, ze wieje z każdej) położyli drewniany stół blatem za swoimi posłaniami i porozkładali materacyki i śpiwory. Ja zaś ledwo trzymający się na nogach ze zmęczenia rozłożyłem namiot opodal i tak spędziliśmy dość zimną noc, nękani amorami jelenia, który mocno ryczał. Przemek podjął próbę uspokojenia delikwenta, ale nic nie wskórał, na dodatek w środku nocy przyplątał się jeszcze drugi jeleń, gdzieś z innej strony i dołączył się do „chóru”. Stoję w sklepie i szukam wzrokiem miejsca tego noclegu; jest na swoim miejscu, tak samo jak pani która stoi za ladą.
Ruszam w kierunku Ustrzyk Dolnych i orientuje się, że oto pada niewielki deszczyk i konsekwentnie mi towarzyszy, na razie nie mam powodu do niepokoju; kiedy poczuje pierwszą krople spływającą mi po plecach, wtedy będę miał czytelny sygnał że jestem przemoczony. Trasa do Ustrzyk Dolnych idzie mi troszkę mozolnie, z ciekawością przyglądam się przydrożnym domostwom i odliczam kilometry… W Ustrzykach Dolnych uzupełniam zapas prowiantu i obieram kierunek na Ustrzyki Górne, jadę już w systematycznym deszczu. W takich warunkach sunę powoli, będąc bądź co bądź w pełni sił; dodatkowo w sakwach mam suche ubranie, namiot również jest suchy a i dystans do pola namiotowego w Bereżkach nie jest zbyt długi. Zapada ciemność, i jestem w Stuposianach, zahaczam o sklep monopolowy i kupuje butelkę piwa „Okocim OK” i jadę w mrok- jestem na pętli Bieszczadzkiej być na tej drodze, to zjawisko wielce pożądane; owa droga prowadzi mnie prosto na pole namiotowe, gdzie mam nadzieje ujrzeć klasyczną wiatę ogniskową, którą widziałem tam rok wcześniej. Taka wiata daje możliwość rozpalenia ogniska bez względu na pogodę, sama myśl o ogniu ogniska, powoduje, że staję się jak ćma, która leci do świecy. W strugach deszczu jadę drogą przez pole namiotowe, i widzę, że nie ma już klasycznej wiaty, została tylko finansowana przez UE jakaś błazenada, czyli palenisko okrążone ławkami, a ponad ławkaminiewielki daszek, który pełni tylko funkcję ozdobną. Na szczęście pozostał stary deszczochron i w nim podejmuje próbę rozbicia namiotu, pod warunkiem, ze uda mi się wbić szpilkę w wapienne klepisko; przy użyciu siły stało się to wykonalne. Powoli się zadomowiam, ściągam mokre ciuchy, rozwieszam je na sznurku, przebieram się i siadam na ławce aby wysłuchać deszczowej symfonii. Dobywam butelkę; otwieram kapsel, do moich nozdrzy dochodzi zapach chmielu- wypijam pierwszy łyk i przypominam sobie słowa piosenki „Poprosiłem o kieliszek, a kelner przyniósł dwa: pierwszy by nie słyszeć drugi żeby spać”. Siedzę w nirwanicznym nastroju, wspominając dawne czasy, kiedy pojawiłem się tutaj, w tej okolicy po raz pierwszy, dwadzieścia pięć lat temu, grzebię w pamięci za szczegółami, podejmuje próby odpowiedzenia sobie na pytanie, co było wtedy, a co jeszcze wcześniej i jak to co mnie otacza wygląda dzisiaj. Odgłos pracy silnika samochodowego przerywa sentymentalne analizy „Ktoś tutaj jedzie, czyżby jacyś turyści?”. Widzę snop światła i pojazd powoli jedzie w moim kierunku; jest już na wysokości mojej „noclegowni”, zatrzymuje się, i ktoś świeci latarką na namiot, nie mam wątpliwości kto to jest. Wstaje i patrzę na drzwi terenowego samochodu, gdzie przez uchylone okno widać funkcjonariusza Straży Granicznej. Rozmawiam z nim w ten sposób dłuższą chwile, mam wrażenie, że specjalnie podtrzymuje rozmowę, aby sobie posłuchać mojej polszczyzny, czy aby nie zacznę mówićjak sądzę z arabskim akcentem. Żegnamy się i oni jadą dalej sobie znaną trasę; trzymając sięleśnego kierunku. Ja zaś lokuje się w namiocie; materacyk samopompujący trafił szlag, jest już tylko kawałkiem plandeki, dobre i to –pocieszam się- kładę się, i oddaję swobodzie myśli- „Oni jeżdżą trasą patrolową, zapewne teraz kiedy konflikt na Ukrainie, wojna w Syrii, i w Iraku i w tych obszarach gdzie odcinają łby „niewiernym”, ktoś ucieka, jedzie na zachód, przemierzy Ukrainę i pozostanie mu granica do pokonania, aby znaleźć się w obszarze UE, czyli tutaj gdzie ja leżę, i oddać się pod opiekę administracji… Jednym słowem jestem szczęściarzem, wiele takich głosów już słyszałem iż spotyka nas postępowe szczęście z racji samego istnienia i co za tym idzie miejscem pobytu. Ale przecież niedaleko stąd jest wieś Muczne, której to wsi mieszkańcy zostali wymordowani tzw. „cichą śmiercią”, czyli przy pomocy rozmaitych ostrzy; siekier, wideł, i co tam jeszcze w wiejskim obejściu można znaleźć. Dokonali tego Ukraińcy z tzw Ukraińskiej Powstańczej Armii uchodzący do dziś za bohaterów po tamtej stronie granicy… XX wiek; splunąłbym z obrzydzeniem, ale nie czas i miejsce, dopijam resztkę z butelkii „odlatuje” w krainę snu, gdzie jakwiadomo wszystko może się zdarzyć….
Dzień szósty
Budzę się rano, nie słyszę deszczu; wstaję i przechadzam siępo ścieżce którą oddalili się pogranicznicy. Czas ruszać w drogę; dobrze znaną i lubianą. Zwijam namiot w zasadzie suchy nie licząc niewielkich zawilgoceń, smaruję łańcuch oliwką, zapinam sakwy, wsiadam na rower i naciskam pedały, do Ustrzyk Górnych jest tylko kilka kilometrów…Jadę powoli, przypominając sobie obrazki z pamięci; stare pole namiotowe, i jeszcze starsze pole „studenckie”, obok drogi rzeka i dawne kąpielisko, i lasy bukowy taki sam jak dawniej, i powietrze takie samo, zresztą co to znaczy „dawniej”?
Jestem w Ustrzykach Górnych, widać turystyczne ożywienie, jednak w sklepie nie ma wielkiego ruchu, a ceny są „kurortowe”. Jakiś facet chce zakupić setę wódki, bo jak mówi „ma sraczkę” i tylko seta z pieprzem będzie stosownym lekarstwem;może ma rację bo jak głosi wiejskie powiedzenie „miłość, śmierć i sraczka przychodzi znienacka”- i dowiaduje się, ze nie ma wódki w setkach, jest w ćwiartkach-patrzy w moim kierunku, no niestety ja mu nie pomogę w opróżnieniu „flakona” do odpowiednich parametrów, czyli leczniczej sety… „Jakoś sobie poradzę” –powiedział i udał się w kierunku najbliższej knajpy. Postałem chwile przed tym sklepem, poprzyglądałem się ludziom i spokojnie ruszyłem dalej. Jechałem pod zachmurzonym niebem, na dodatek powiły się mgły; trudno było dostrzec dalsze szczyty, widać było tylko kawałki kolorowych lasów z których nie bił żaden blask. Jechałem sobie dalej, moim celem na dziś była Komańcza, tam zamierzałem przenocować w schronisku ostatnią noc mego wypadu. Jechałem i przypominałem sobie swoją obecność na tej drodze; pokonywałem serpentyny, zjeżdżałem i wjeżdżałem, szarość wisiała nade mną, jednakże deszcz nie padał, i to już był powód do zadowolenia.Z czasem obok drogi zauważyłem zjawisko wzmożonego handlu; stoiska z serkami, scypkami, i innymi wersjami oscypka z produkcji niezależnych, była na wyciągnięcie ręki, i co za tym idzie portfela, co jakiś czas grzybiarze oferowali swoje zbiory. Na przyległych do popularnych szlaków parkingach stały autokary, z których wylęgli turyści kierując się na połoniny, po wcześniejszym zakupie biletu wejścia do BPN. Zobaczyłem również i pomiędzy tym wszystkim Straż Graniczną; zieleń munduru i ludzi, nigdzie się nie śpieszących…. W turystycznym klimacie przywitała mnie Cisna; zaproszenie do knajpy „Siekierezada”, sklepy i sklepiki z pamiątkami, spora ilość ludzi na chodnikach. Ile razy widzę knajpę „Siekierezada” w Cisnej to wiem, że prawdziwa „Siekierezada” odbywała się jakieś pięćset kilometrów stąd, tam właśnie autor tego tytułu pracował na zrębie…
Wczesnym wieczorem wjeżdżam do Komańczy, jadę pewien czas drogą prowadzącą do Leska, by zgodnie z tablicami informacyjnymi skręcić do schroniska w lewo i tam dalej dość ostro pod górę. Podjazd idzie mi mozolnie, rower kołyszę się na boki, ja zaś nie poddaje się, i niebawem wchodzę do głównej izby z zamiarem zakwaterowania się w tzw. „domku” czyli trochę więcej niż baraku, liczę na intymność- obecność ludzie trochę mnie mierzi. W recepcji barowej dowiaduje się, że „domków” już nie wynajmują, ale za trzydzieści pięć złotych mogę przenocować w pokoju z łazienką- co prawda pokój jest ośmioosobowy ale nikt nie rezerwował tych miejsc, więc jest szansa, że będę w nim sam- biorę więc to co jest, i idę po schodach na górę taszcząc ze sobą dobytek. Przekręcam klucz w zamku i wchodzę do pomieszczenia zastawionego piętrowymi łóżkami; siadam na jednym z nich i zadowoleniem stwierdzam odpowiednią twardość łoża, obok są drzwi do łazienki w kranach zaś ciepła woda i jej dotyk powoduje pierwszeństwo w czynnościach. Rozkładam się z rozmachem, zupełnie jakbym miał spędzić tam więcej czasu, niż tąjedną noc; szafa która jest obok łóżka zaskakuje pojemnością, jednak nie wyobrażam sobie tych siedmiu osób, które mogłyby być tutaj zakwaterowane razem ze mną; cele meksykańskich więzień są chyba bardziej luźne…
Na dole obok recepcyjnego baru jest półka z książkami, coś z niej wybieram, przypinam rower na tarasie do żelaznego ogrodzenia i udaje się do pokoju na nocleg. Mija chwila i ktoś puka do drzwi- otwieram i wchodzi jakiś młodzieniec, którego mi dokwaterowano, witam się i gawędzimy przez chwile o drogach, sprzęcie i innych kwestiachz turystyką związanych. I kiedy on korzysta z łazienki, znów rozlega się pukanie do drzwi i kolejny młody turysta wprowadza się na wolne łóżko. I znów rozmowa toczy się o ekwipunku, nowi lokatorzy są dość obeznani, kilka nazw staram się zakodować w pamięci…Idę spać, życząc wszystkim dobrych snów….
Dzień siódmy
Wczesnym rankiem słyszę krzątaninę; moi współlokatorzy udają się na szlak, ja zaś staram się zasnąć… Wstaję dość późno, zaparzam sobie dużą kawę i siedzę nad książką, czytam jej sporą część. … Dzień się budzi z mgieł, widzę słońce i robi się bardzo przyjemnie, przez telefon rozmawiam z żoną i umawiam się z nią w Gorlicach, gdzie wyjedzie po mnie samochodem.
W końcu czas jechać dalej, powoli się pakuje i szykuje do wyjazdu; moja podróż zmierza do końca, dzisiaj jest ostatni dzień, odziewam się w najmniej brudne ciuchy, i jadę ostro w dół mijając wycieczkę idącąw przeciwnym kierunku, jadę przez Komańczę i dalej w kierunku Tylawy; jesień jest jaskrawo widoczna, liście na niektórych drzewach, żółcą się czerwienią, na tle lasów bukowych. Jadę miarowo, nie przejmuję się niczym; po lewej stronie mam granicę Słowacką, po prawej pasmo gór, i pogórze; nie widzę żadnych ludzkich osad, nie ma domków, nie ma szałasów, czasem tylko ogrodzenie z drutu, czy z drewna… Z naprzeciwka natomiast jedzie trochę samochodów, po rejestracjach widać, iż weekendowi turyści, może już zmęczeni i znużeni pragną opuścić samochód i rozprostować kości na górskich ścieżkach; pokrzepić się w knajpach jadłem i napitkiem… W połowie drogi robię zakupy prowiantu, tak aby około południa zasiąść na przy stoliku na polu namiotowym „Stasiane” , od dłuższego czasu jadę myśląc o tym momencie i w końcu dojeżdżam do znaku, który informuje o biwaku, skręcam w lewo. Zajmuje ławkę pod daszkiem, rozkładam lunch przed sobą, robię głębszy wdech i szukam telefonu; przeszukuje kieszenie, bagaże, sakiewki i nigdzie go nie ma. Podchodzę do „towarzystwa grzybiarskiego” i grzecznie pytam o użyczenie telefonu, aby wykonać połączenie, i usłyszeć ewentualny sygnał- starszy facet oświadcza mi, że oni nie noszą telefonu, słyszę jakąś kategoryczność w jego głosie, jakoby noszenie telefonu było powodem do wstydu. „To duży błąd – jak pan może nie nosić telefonu, nawet po to aby wezwać pomoc?”, mam ochotę powiedzieć, ale mówię tylko „przepraszam” i patrzę na stolik gdzie wszystko rozłożone i niezjedzone, ani nawet nie „kąśnięte” pakuje się i jadę z powrotem; cholerny telefon, zastawiłem go zapewne na łóżku w apartamenciku…Jadę ostro; chce widzieć „trójkę z przodu” patrząc na licznik, kątem oka przyglądam się domom, może zdecyduje się zapukać do któryś z drzwi. Widzę faceta, idzie skrajem drogi, im jestem bliżej dostrzegam, że niosą go ze trzy promile we krwi; toczy się na nogach i mruczy jakąś „modlitwę” tylko sobie znaną, nie…on telefonu mi nie użyczy…. „Skończ zawracanie głowy ludziom, swoimi małymi sprawami” mówię do siebie. Śpiewam pod nosem słowa piosenki- „Cóż, że nowotwór kończy chłopa, cóż, że wódkę chce się znowu pić, i cóż że dostałeś z domu kopa- Podziękuj, że ci dają jeszcze żyć”. Przynajmniej będę jechał ten odcinek drogi w obie strony. Koncentruje się już wyłącznie na morfologii organizmu; poziom płynów, kalorii, stan mięśni, czy kolan; trzymam kierownice mocnym chwytem i raz po raz dociskam pedały nie licząc się z ryzykiem eksploatacji roweru- jadę zgodnie z obowiązującym trendem-uświadamiam sobie- duży dystans, jazda dwadzieścia cztery godziny przez drogi krajowe i dystans za wszelką cenę, tak przecież się dzisiaj jeździ…Szukam walorów, bycia na tym poziomie „podróży” i trudno mi jest takowe wyliczyć, bądź co bądź jest to tylko rower. Znowu jestem w Komańczy; skręt w lewo, i pod górę. Wchodzę do schroniska i pytam o telefon- tak- jest, czy aby na pewno mój, rozwiązuje tą kwestię podając specyfikę i ilość cech przedmiotu. Siadam do stolika i funduje sobie obiad; jest też prośba ze strony administracji schroniska o napisanie kilku słów od siebie, potwierdzających uczciwość pracowników; na karcie pocztowej piszę o swojej wdzięczności, że „uczciwi” i „godni polecenia” dodatkowo karykaturuje siebie z telefonem w dłoni. Po chwil jem talerz pełen pierogów, przyglądam się jeszcze książkom na półce i jadę z powrotem; znowu z górki, skręcam w prawo i na dobrze znaną drogę; obok niskiej zabudowy Komańczy, potem na pierwszy podjazd po dziurawej drodze, stwierdzam, że się wypogodziło, świeci słońce i jest pięknie… Będąc w połowie trasy do miejsca, w którym miałem zjeść sielski posiłek, mija mnie znajomy pojazd i tak oto spotykam się z żoną, która wyjechała mi naprzeciw. Zona zjeżdża na fragment polnej drogi; ja zaś pakuje sakwy do bagażnika; żona ma wielką ochotę na jazdę rowerem, przekazuje jej maszynę i umawiam się z nią za kilkanaście kilometrów, na miejscu parkingowym. Wsiadam do „metalowej puszki” i jadę po drodze, po której jeszcze przed chwilę jechałem jako sakwiarz…Na umówionym miejscu udaje mi się rozpalić ognisko, dym snuje się dołem, słońce zaś jest blisko zachodu; na niebie widać już zorze, nie ma nikogo, czekam na żonę i grzeje kości przy ogniu. Przez tych parę dni żyłem, teraz muszę wrócić do miasteczka i podjąć rozmaite sprawy, w całym korowodzie który krąży wokół mnie; i tak powtarzając za Witkacym: „Zabawiliśmy się”.
Galeria